Bydgoskie ścieżki mistrza Jeremiego... – odc. 1 – Spacerkiem do „Hotelu pod Orłem”

Leży przede mną pachnący świeżością tom: Jeremi Przybora „Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie” (Wydawnictwa Znak). Tak, to już to trzeci „Dzieł (niemal) wszystkich”. Aż się ciepło robi na sercu (i duszy), kiedy tekst otwierający czcigodny tom zaczyna się od zdania: „Pociąg przyjechał o czasie, więc moja podróż do B kończyła się niecodziennie. Nie było wprawdzie żadnych kataklizmów, jakie zdarzają się w grudniu: ostrych mrozów, paraliżujących komunikację gwałtownych opadów śniegu czy powodzi. […] W mroku przed dworcem(B jest miastem kilkusettysięcznym, ale mrocznym o tej porze jak wszystkie zresztą miasta), majaczył zarys tramwaju, do którego wsiadłem z moją niezbyt dużą walizką”. Domyślamy się, że „B”, to nasza Bydgoszcz?
Powinno nas zainteresować, dlaczego Mistrz przejechał li tylko jeden przystanek i wysiadł. Proszę sięgnąć do tomu trzeciego. Szkolna bibliotek jest przygotowana na szturm dociekliwych czytelników. Wprawdzie o tym nie wspomina, ale wzmiankuję, że zrobił to na wysokości m. in. kamienicy przy ul. Dworcowej 67. Nie zostawił na opisu tej ciekawej kamienicy, ale proponuję przejść się tam i sprawdzić na czym polega jej architektoniczna wyjątkowość. Obok, pod numerem 65, jest siedziba Archiwum Państwowego - to taka dygresja cenna dla każdego, kto chciałby zasięgnąć wiedzy o swych przodkach z tego obszaru dawnego zaboru pruskiego (np. Kreis Bromber czy Tuchel). No nic – idziemy dalej z mistrzem Jeremim:
„Pamiętałem z dawnych czasów jeszcze, że hotel Pod Orłem, w którym telefonicznie zarezerwowałem sobie pokój, znajduje się niedaleko wylotu ulicy Dworcowej, przy głównej arterii miasta. Wydawało mi się to niezbyt daleko i ruszyłem Dworcową pieszo, nie oglądając się już za jakimkolwiek pojazdem. Ale pamięć mnie zawiodła i szedłem długo”. No, tak chcąc dostać się do hotelu „Pod Orłem” (do 1920 r.: „Gasthof zum Adler”) musiał Mistrz przejść całą ulicę Dworcową. Trochę smucą mą bydgoską duszę takie stwierdzenia: „Szedłem i szedłem wąską rozpadliną między domami, kanionem wyznaczonym szeregiem latarń. Ich mdłe światła rozpuszczały się, niczym tabletki sacharyny, w czarnym napoju nocy, nie docierając do dna kanionu”. Wiem, że czuć ducha literackiego, niemniej… Ale może się nie znam? Mam wrażenie, jakbym stąpał po jakieś mrocznej dzielnicy groźnego półświatka: „Mrok wymieszany z mgłą stawał się tutaj rodzajem mglistej mazi, z której wyłaniały się z rzadka ciemniejsze od niej sylwetki ludzkie, zastygłe na przystankach lub sunące mi naprzeciw i znikające natychmiast za mną”.
Nie ma w tekście Jeremiego Przybory żadnej daty. Wskazówki są: grudzień i wzmianka o strajkach, które skończyły się rok wcześniej? Hipoteza może być tylko jedna: opis odnosi się do grudnia 1982 r. Mroczność dopiero czeka na nas na kolejnych stronach. Mam chwilami wrażenie, że stępujemy do londyńskiego Whitechapel – tyle ponurości. Na szczęście nie czeka nas spotkanie z żadnym Kubą Rozpruwaczem. Niemniej jest namacalny ślad, ba! historyczne źródło, jak wyglądało nasze miasto trzydzieści pięć lat temu. Idziemy dalej: „U kresu wędrówki, niby gwiazdka przewodnika, która przypomniała sobie nagle o swoich obowiązkach, zajaśniała litera «O», jedyna pełgająca niebieskawo resztka neonowego szyldu «Pod Orłem» nad wejściem do hotelu”. Dalsze skojarzenia mogą roztroić nerwy: „Przypominało ono raczej na głucho zawarte wrota więzienia, zaopatrzone w zakratowane okienko, przez które cerber obrzuca pogardliwym wzrokiem gromadkę osób pragnących odwiedzić więźniów. Ale nie byli to oczywiście wizytujący skazanych, lecz tłumek młodzieży złaknionej hotelowej rozrywki”. Gdybyśmy mieli wgląd w jakieś hotelowe diariusze, to pewnie byśmy bezbłędnie określili, na jaką grudniową okoliczność rozrywkową trafił mistrz Jeremi. Chyba jednak nie Sylwester, bo pewnie z kronikarskiej sumienności nie przemilczałby takiego faktu?
„Fagas, który mnie wpuścił, nie miał na sobie liberii. Zastępowały mu ją wyświechtane portki i pocerowany sweterek, jakby trochę przyciasny na potężny tors wykidajły” - blask miejsca gaśnie od jednego zdania? Nie jestem bywalcem hotelu „Pod Orłem”, nigdy nie dane mi było przekroczyć jego progu, ale zaryzykuję, że wiele musiało zmian zajść od tamtego, tak zapamiętanego i opisanego grudnia. Sam termin „fagas” nie może budzić zachwytu, co do miejsca. A i dobija „wykidajło”. Ów, jak się miało okazać nosił na imię: Józef. Ale cóż takie musiały być realia, jakie zapadły w pamięci piszącego. Opis hallu też nie dodawałby zachęty, aby pozostać w eklektycznym gmachu ul. Gdańskiej 14: „O jego dawnej świetności świadczyły już tylko resztki starej boazerii i niedobitki secesyjnych witraży, łatanych zwykłym szkłem. Wypełzły chodnik zaprowadził mnie do […] recepcji”. Promyczkiem okazała się recepcjonistka? Mistrz Jeremi utrwalił tak nieznaną nam bydgoszczankę: „Panienka budziła współczucie chorowitą cerą i wysłużonym uniformem wszechkrajowej centrali hotelowej. Uśmiechnęła się jednak na mój widok tak ładnie, jakby w tym przygnębiającym otoczeniu zatrzepotał nagle koliber”.
Mistrze Jeremi dostał klucze do pokoju 223. Nie mógł pokonać wysokości windą, bo na drzwiach takowej wisiała kartka „Dźwig w remoncie”. Mamy wrażenie, że oglądamy kolejny film Stanisława Barei? Można uspokoić młodszych Czytelników: takie były realia... realnego socjalizmu! „Szerokim drewnianymi schodami […] o wyślizganych ze starości stopniach, niepomnych już chyba pieszczot froterek, wszedłem na drugie piętro. Wnętrze pokoju 223 było niejako puentą tego, na co zanosiło się w estetycznym wystroju hallu i klatki schodowej”. No to poznajmy, zgodnie z zapisem Szacownego Gościa, co składało się na wyposażenie pokoju 223: „...dwa wysłużone łóżka z pawilonu meblowego zasłane kocami w brudnoburej kolorystyce wytworów uspołecznionej produkcji, szafa ze sklejki z drzwiami, w których tkwił zwitek gazety, żeby się same nie otwierały, żyrandol wyposażony w trzy gołe żarówki (dwie się nie świeciły), słoik ze śladami po rozlewanych obficie płynach, wreszcie znamię „luksusu” - wyleniały dywan, utrzymany w kolorystyce tej samej szkoły zdobniczej co koce”. A jakże był też czarno-biały telewizor. Chyba działający, bo nic Mistrz nie wspomina o jego technicznej stronie użytkowej. Ale jest pewien promyczek, który dawał nadzieję: „Było jednak w tym obskurnym wnętrzu coś, co sprawiło mi autentyczną frajdę: pachnąca świeżością, czysta pościel, w której skwapliwie skorzystałem, Rezygnując z kolacji w hotelowej knajpie, głodny położyłem się spać”.
Na tym koniec na razie. Proszę się nie obawiać. Ten tekst nie ma za zadanie odstraszyć potencjalnych gości nad Brdą. Cztery gwiazdki na bydgoskim „Hotelu pod Orłem” dziś zobowiązują do zupełnie innych luksusów. Niestety piszący nie może z autopsji dokonać swoistej analizy porównawczej, jak to było w 1982 r., a jak jest w 2017 r. Opis mistrza Jeremiego zabiera nas naprawdę w swoistą podróż w czasie. Proszę zerknąć do Internetu. Opis z „Przymkniętego oka Opaczności” ni jak się nie ma do tego, jak zapamiętał wyposażenie gmachu projektu samego Józefa Święcickiego, najsłynniejszego bydgoskiego architekta (sam zresztą na fasadzie hotelu umieścił swoją… podobiznę), Jeremi Przybora.

 

Opracowanie: Robert Grzybowski

 

Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą – odc. 2 – Mama

"Jej zgrabne nóżki w czarnych gazowych pończochach, które wzdłuż łydek przecinały równiutko szew, poprowadziły mnie, sędziwego «panicza», korytarzem ku schodom. Na stopniach czerwony chodnik przytrzymywały mosiężne pręty. [...] Opięte czarnym aksamitem pośladki, które energiczny krok wprawiały we wdzięczne półobroty (tak, to niewątpliwie była Kazia), zatrzymały się przed drzwiami z numerem 113. Kazia zapukała, a kiedy usłyszeliśmy «proszę», wypowiedziane głosem, do którego mój był bliźniaczo podobny, uchyliła drzwi..." - tak wróciliśmy do miejsca, w którym w poprzednim odcinku zostawiliśmy mistrza Jeremiego. Tak, wróciliśmy do hotelu "Pod Orłem" w Bydgoszczy. Tak, wróciliśmy do trzeciego tomu "Dzieł (niemal) wszystkich", pt. "Przymknięte oko opatrzności. Memuarów części wszystkie. Proszę mi wierzyć - miło jest wrócić do narracji, jaką pozostawił nam mistrz Jeremi. Gdyby to miała być ze strony czytelniczej "orka na ugorze", to uciekałbym od tego (i innych tomów), gdzie pieprz rośnie. A tak nie jest. Zresztą znając twórczość pana Przybory ryzykowałem, że Jego proza doskonale dopełni mi mój stan wiedzy głównie opartej na twórczości kabaretowej. Nie wiem ile odcinków przyjdzie mi jeszcze wykroić z całości. Jest w czym "kopać", ale to mają być tylko bydgoskie spacery.
Podejrzewam, że ostatni odcinek mógł nam nachaotyczyć trochę, że jakaś dziwnie dzika ta Bydgoszcz AD 1982, a hotel "Pod Orłem", to jakaś dognębiająca szmira mieszkalna. Trudno. Tak chciał Autor. Ja tylko kroczę za Nim, jak bezmyślny osieł. Tym bardziej miło mi było zacząć od... pani Kazi? "Ale dlaczego tak ważny był pokój nr 113?" - niecierpliwi się każdy Czytelnik? Cytuję za Autorem wypowiedź pokojówki Kazi: "Ojczulek pana, pan prezes, zatrzymał się w apartamencie 113 i czeka [...]. Przepraszam, że obudziłam, ale pan prezes koniecznie chce się z panem zobaczyć. Proszę za mną". Sen? Sen! Ale jakże piękny: "I oto, po raz pierwszy od jego śmierci przed półwiekiem, zobaczyłem ojca. siedział na rozłożystym leniwcu, w kręgu światła stojącej obok lampy". Czy w naszych snach nie wracają do nas nasi czcigodni zmarli? Nie? To kiedyś wrócą. Zapewniam. Wspomnienie z Ojcem, to co mówił, bardzo nam przybliżają obu panów Przyborów.
Tego, co teraz tu napiszę nie ma w czytanym tomie, ale wychodzi na to, że ojciec mistrza Jeremiego Stanisława obojga imion, pan Stefan Przybora de facto pisał się jako... Stefan Tołkaczewicz-Przybora (10 VII 1875- 24 VI1931). Informację tej treści odnajdziemy na grobie rodzinnym na cmentarzu ewangelicko-reformowany w Warszawie przy ulicy Żytniej 82. Sam jestem zaskoczony. Ale proszę zwrócić uwagę, jak to często bywa przy czytaniu: szukamy uściśleń, ciągu dalszego, czegoś, co nazywamy "treścią poza podręcznikową" - i wtedy wpadamy na podobne drobiazgi, zaczynamy szukać, interesować się, nabiera smaku podobne "śledztwo". Oczywiście pozostaje w nas pytanie: dlaczego w rodzinie Przyborów pozbyto się pierwszego członu nazwiska? Znam podobne przypadki pośród mych krewnych i powinowatych. Może zrobię rewoltę i powrócę po 160. latach do dwuczłonowości swego rodowego nazwiska?
Po tak cennych dygresjach wracam do tego, co rzeczywiście napisał o swym stano-wojennym pobycie nad Brdą mistrz Jeremi Przybora: "Dzień, który nadszedł po nocy, był jakby nieco rozjaśnioną tej nocy wersją: ciemny, ponury. Był też jak noc, która go poprzedzała, pełen błota. Błoto pokrywało chodniki i jezdnie. Jego bryzgi znać też było na twarzach apatycznych przechodniów". Czy oprócz szarzyzny AD 1982 nie ma w tym wspominaniu, co poruszyłoby choć jakąś strunę... pamięci narodowej? Przecież, to czas, kiedy trwał mrok stanu wojennego! No to trafiamy na taki zapis: "Nagle przemaszerował oddziałek żołnierzy w polowych mundurach, z bronią gotową do strzału, waląc butami w bruk z taką siłą, że błoto pryskało również na twarze przechodniów. Nie oszczędziło i mojej". Nie da się uciec od historii!...
"Zanim nadszedł następny patrol stanu wojennego, skręciłem w przecznicę, którą skierowałem się do urzędu" - i tu nam Mistrz pozostawił pole do obudzenia własnej wyobraźni. Bo ani nie podaje, jaka to była owa "przecznica" i nie dał wskazówki co do jakiego "urzędu" trafił. No, ale przeciętny bydgoszczanin, to nie jakiś w kij dmuchany kretyn i... myśli. Chyba można puścić wodzę fantazji przestrzennej i zaryzykować, że pan Jeremie Przybora skręcił w Parkową i dotarł do gmachu Wojewódzkiej Rady Narodowej, tam gdzie 19 III 1981 r. doszło do pamiętnego pobicia działaczy bydgoskiej "Solidarności". "W urzędzie sympatyczna urzędniczka powitała mnie nie tyle chlebem i solą, co mydłem i ręcznikiem. Wręczyła mi też szczotkę do czyszczenia odzieży i wskazała drogę do łazienki" - czytamy dalej. I jaką chwalebną opinię wyraziła o ówczesnym Ludowym Wojsku Polskim, co to maszeruje, buciarami chlapie (bo im każą): "Ale w gruncie rzeczy to porządne chłopaki, niech mi pan wierzy. Starców i dzieci oszczędzają, jak się okaże, że ochlapali wdowę po kombatancie, to przeproszą. Dobre mają serca". Taka retoryk może w nas dziś tylko wzbudzić grymasik politowania. Widać w '82 byli równi i równiejsi w kwestii ochlapań? Byli! Mam tylko nadzieję, że nikt się zbytnio nie wzruszył na szlachetność odruchów LWP?
I właśnie w tym urzędzie dowiadujemy się, jaki był rzeczywisty cel podróży mistrza Jeremiego do Bydgoszczy. Rozrywka? No, brzmi groteskowo z racji na czas i miejsce akcji. Podróż sentymentalna? Że niby do miejsc tak dobrze pamiętanych sprzed 1939 i po 1945 roku? Nic bardziej mylnego. "Zezwolenie na ekshumację nie jest panu właściwie potrzebne. Matka pana pochowana została, jak pan twierdzi, ponad dwadzieścia lat temu, a pozwolenie wymagane jest przed upływem dwudziestu lat" - odnotował odpowiedź urzędniczki. Nie wiedziałem, że pani Jadwiga z Kozłowskich Przybora umarła nad Brdą. Wychodzi na to, że po ostatecznym opuszczeniu miasta przez Poetę jego rodzicielka cały czas TU mieszkała (z córką i zięciem - co odnajdujemy we wspomnieniu)? Zerkam na zdjęcie grobu ojca. Nie ma tam śladu po pochówku z lat 80-tych XX w. Za to czytamy taki fragment wypowiedzi stroskanego syna: "Chcę teraz przenieść jej prochy do rodzinnego grobu pod Warszawą. Nie mogę powiedzieć, żebym oddawał się zbyt sumiennie pielęgnacji grobów bliskich, ale odległość tego miasta...".
Z czytaniem wspomnień mistrza Jaremy jest chwilami, jak z lekturą Anonima Galla: trudno dociec prawdy. Choć tu [czytaj: "Dziełach (niemal) wszystkich", tomie III], nie znajdziemy wtrąceń typu "tyle wszakże można powiedzieć...", to jednak Szacowny Autor zawoalował niektóre treści. Drobinę tego już mamy powyżej. Co tym razem? Konia z rzędem temu, kto wydedukuje, na jakim cmentarzu pochowana została pierwotnie pani Jadwiga. "Zmierzch już zapadał, kiedy zjawiłem się na cmentarzu" - i kropka! Żadnej wskazówki. To nic, że dalej wspomnienia stają się poetycką peregrynacją: "Po alejkach cmentarza snuły się cmentarne smutki". Mamy TO samo? "Zawsze na cmentarzu najtrudniej mi myśleć o pochowanych tu bliskich. [...] Za chwilę miała się ukazać moim oczom mama, a właściwie to, co po niej zostało po ponad dwudziestu latach spoczynku w tej obcej jej ziemi obcego miasta". Przyznam, że trochę mnie... ubodły te słowa o obcości Bydgoszczy. Z czasem dam tego wyraz, ale czyż Mistrz nie nazywał tego miasta swoim Neapolem? Paralela nie wzięła się z kosmosu czy kaprysu poetyckiej duszy. Obca?
Chciałbym widzieć, jak Jeremi Przybora siadł na skraju pobliskiego grobu. I czekał. Czekał na ponowne spotkanie z mamą. Zostawia potomnym opis rozkładu, marności, nagich kości? Niedoczekanie. Nie szukajmy w lekturze wspomnień TAKIEJ osobowości taniej sensacji. Przygotujmy się na spotkanie z prawdziwą poezją: "...zamiast szczątków mamy ukazała mi się ona nagle w całej okazałości swoich czterdziestu lat, taka, jaką pamiętam z dni najdawniejszych. A w ślad za nią z otwartego łona ziemi wyłaniać się zaczęły postacie bliskich, przyjaciół, znajomych, którzy w niej spoczywali. Rozchodzili się promieniście we wszystkich kierunkach, mieszając się z mgłą, zmierzchem i niknąc w perspektywie alejek". Przepisując te słowa naszło mnie, że czuję ducha malarstwa Jacka Malczewskiego. Ten wyjątkowy dzień, zawieszony między jawą a snem, mistrz Jeremi zamknął wizją kolejnego spotkania z... ojcem: "Przede mną stała w całej swej krasie kwitnąca czereśniowa aleja. Ojciec skinął na mnie z głębi samochodu. Usiadłem obok niego i ruszyliśmy aleją ku wzgórzu, na którym majaczyły w dali zarysy domu wśród wysokich drzew ogrodu...". Koniec. Kropka.

 

Opracowanie: Robert Grzybowski

 

Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 3 - jak i dlaczego kupowano majątek

Miedzyń Wielki

"Meteorologia wspomnień - jakże rozległa i ciekawa to dziedzina. I chyba jeszcze nie całkiem odkryta i spenetrowana" - jeżeli z całego tomu "Przymknięte oko Opaczności" miałbym zapamiętać tylko jedno zdanie, to wartością dla mnie jest to PIERWSZE! Zaczynam myśleć pod tym konkretnie kątem. Jeśli nawet niewiele nas metrologia wspomnień obchodzi, to mam taką nadzieję, że podobne zerkanie do wspomnień znanych (i lubianych) siłą rzeczy pobudzają nas do działania (myślenia?). Przede wszystkim rodzą się pytania: skąd jestem? jak to się stało, że jestem? jaki klimat towarzyszył tym, którzy byli przed nami?
Pewnie, że ktoś, jak mistrz Jeremie musi przed samym sobą przyznać się: "...rodzice ojca umarli na długo, nim się urodziłem, także nawet moje dużo starsze rodzeństwo [brat Wiesław - starszy o 11 lat oraz siostra Halina starsza o lat 7 - przyp. RG] ich dobrze nie pamiętała". Ale to nie jest argument, który ostatecznie wytrąca nam chęć do szukania, stawiania hipotez, a potem ich potwierdzenie i obalanie. Wierzcie mi, wiem co piszę. Nie ma chyba większego zaufania do nas Czytelników, jak wkroczenie w świat lat dziecinnych Bohatera. Tylko zawężony temat tego opisywania ogranicza mi możliwość pozostawienie choćby rysu historycznego o rodzinie Mistrza! Proszę nie traktować mego tu cytowania za swoistą ostateczność. To m ó j wybór. Subiektywizm piszącego. Zachwyciło mnie coś, to zostawiam ślad. Pozwalam sobie na swoją, autorską samowolkę. Nie ukrywam, że na mnie, jako na wnuku Kresów (tych wileńskich), robi wrażenie kresowość rodu, z którego pochodził Jeremi Przybora.
Gdyby dziś zapytać mieszkańca Bydgoszczy o dzielnicę MIEDZYŃ, kazałby nam wsiąść w autobus linii 56 (od niedawna także 62) i pokonać kilka przystanków wzdłuż ulicy Nakielskiej. Ale we wspomnieniach Mistrza pojawia się MIEDZYŃ, ale... WIELKI! A mówiąc "po bydgosku", to zupełnie inny fyrtel! Skąd w ogóle ów Miedzyń Wielki, którego należy szukać w obecnym Fordonie (tak, jest szlak turystyczny, na który zapraszać tylko wytrawnych chodziarzy lub rowerzystów)? Tak, to niedaleko od miejsca, w którym mam przyjemność pracować. No to szukamy i znajdujemy taki zapis o panu Stefanie Tołkaczewiczu-Przyborze (1875-1931): "Jako siedemnastoletni młodzieniec przyjechał wraz z matką, siostrą Jany, na wakacje do Miedzynia, który podobno kiedyś nosił dumne miano Wielkiego, ale odkąd ojciec został jego właścicielem, nigdy tak nie był przez nas nazywany". I wszystko jasne? Ziarno zostało rzucone w 1892 r.? Jedna kwestia została rozwiązana: majątek stał się własnością rodziny w osobie Ojca. Nie był to więc rodowy klejnot przekazywany "z dziada pradziada".
Pewnie, że jako bydgoszczanina i historyka interesuje mnie ileż to mórg czy hektarów liczyły sobie włości Przyborów. Trzeba to oddać mistrz Jeremi jest bardzo ścisły, bo o areałach wzmiankuje z sumiennością godną najlepszego skryby lub funkcjonariusza skarbowego: "Miał te swoje tysiąc osiemset mórg magdeburskich powierzchni. W Kongresówce miałbym dziewięćset (bo tam morga była dwa razy większa od pruskiej), czyli trzydzieści włók, czyli czterysta kilkadziesiąt hektarów. Więc jak na rezerwuar dobrego powietrza dla niedużego chłopca trochę tego jakby zbyt dużo". Prawda, że pierwsze liczby mogą na nas robić wrażenia swą niezrozumiałością? Nawet piszący to, choć nie jeden reces wielkopolskiej wsi (a więc dawnego zaboru pruskiego) przebadał, ma problem aby się w tym gąszczu nie zgubić. O ile kogoś te kwestie bardzo zajmuj, to proszę nie wpadać w panikę. Są stosowne tabele, można przeliczyć. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił czegoś od siebie. Musicie koniecznie sięgnąć po wiekopomne dzieło: "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich", nakładem F. Sulimierskiego i Wł. Walewskiego, jakie wychodziło w latach 1880-1914 w Warszawie . Zerkamy do tomu VI na stronę 335. Pod hasłem "Miedzyń" znajdujemy m. in. zapis: "3.) M.- Wielki, niem. Wilhelmshöhe an der Weischel; blisko Wisły,dom., 1743 mr. rozl.; 3 dm., 52 mk.; należy do gm. i dom. Niecponie. Poczta i tel. w Fordonie o 2 kil.; gośc. o 2 kil; st. kol. żel. w Bydgoszczy o 10 kil.". Skróty nas odstraszają? Trzeba zerknąć do tomu I. Chcę zwrócić uwagę na mrówczą pracę, jakiej dokonano przeszło sto lat temu. To niezwykły dokument pracy pasjonatów historii, którzy sprytnie oszukali zaborców i stworzyli jedyne w swoim rodzaju dzieło. Dla nas - bezcenne. Tym bardziej, że wiele tu pomieszczonych miejscowości, wsi, zaścianków czy okolic szlacheckich dzisiaj już nie istniej. Czy bez lektury Jeremiego Przybory zaglądałbym teraz do tego tomu? W życiu! A co mnie tam obchodzi jakiś Miedzyń Wielki! - powinienem się obruszyć. Oszmiana, Trepałowo, Jackowszczyzna, Targowa Górka, Dziedno, Mąkowarsko czy nawet Lubiewo! - to moje zainteresowanie. Ale Miedzyń Wielki?! - nigdy! I na tym polega... wartość dodana (jakżeż ulubione przez dydaktyków określenie) poznawanie kolejnego epizodu z życia Mistrza!...
Ciekawie Jeremi Przybora buduje odpowiedź na pytanie "dlaczego warszawianin, pan ojciec zechciał zostać ziemianinem?" - no to czytamy dalej: "Myślę, że kupując ten, jak się później okazało, niefortunny dla siebie majątek, ojciec chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pierwszą pieczenią miało być źródło wszelkiego zdrowia dla mnie - druzgocący argument za przyjęciem nade mną opieki z rąk matki". Nie miejsce tu, aby wnikać w pożycie państwa Stefana i Jadwigi z Kozłowskich małżonków Przyborów. Stąd dalej stoi: "Nie okazał się rodzic wiernym mężem, ale uczucia i ambicje ojcowskie miał bardzo silnie rozwinięte, zwłaszcza w stosunku do mnie. Drugą pieczenią miało być zainwestowanie pieniędzy w dochodową posiadłość ziemską". No i nie daje się ujść od historii rodu: kiedy wspomina ojca pada subtelne określenie stanu społecznego Tołkaczewicza-Przybory "...dziecko Ziemianin wyzutych z ziemi", który "mia [...] zasilić szeregi rodzącej się burżuazji pochodzenia inteligencko-ziemiańskiego". Powinno nam się spodobać stwierdzenie natus Varsoviensis! I trafiamy skąd owa "ziemskość": dziadkowi Konstantemu Przyborze Moskale w 1863 r. (za udział w powstaniu) skonfiskowali majątek "Krasnołuki w ziemi witebskiej". Nie byłbym sobą, gdybym nie zajrzał do tomu IV "Słownika geograficznego...". I teraz trzymaj się Czytelniku, bo tam stoi jak byk na stronie 636, m. in.: "Krasnołuki, nędzna mieścina i dobra we wschodniej stronie pow. borysowskiego; [...] niegdyś dziedzictwo Chreptowiczów, należały do dom. Chołopnicze (ob.), potem Chaleckich, a następnie i do dziśdnia Przyborów. Jest tu stara cerkiew paraf., około 50 dm. i do 400 mk. Dobra rozpadły się na kilka sched; największa jednak scheda Przyborów wynosi 37 1/2 włók; miejscowość poleska, grunt dobry, łąki nadrzeczne wyborne, lud trudni się rolnictwem; handlu i przemysłu nie zna". Oczywiście cytowane tu informacje z XIX w. z zachowaniem oryginalnej składni i ortografii.
Kupno majątku, to jeszcze nie... ziemiaństwo. Jeremi Przybora bardzo krytycznie oceniał rolnicze zdolności swego rodzica: "Dlaczego jednak nowo kreowany dziedzic, nie mający żadnego rolniczego wykształcenia, nie poradził się jakiegoś fachowca, który by mu wyperswadował nabywanie czterystu kilkudziesięciu hektarów marnej gleby, w dodatku trudnej do uprawy, na bardzo pofałdowanym terenie - to pozostało dla mnie tajemnicą". Niemniej znajdziemy argument przemawiający za tym, że Miedzyń Wielki warty był kupna: "...ta właśnie rzeźba terenu czyniła z Miedzynia tak malowniczy zakątek". Każdy miłośnik Bydgoszczy, Fordonu, ba! Ostromecka znajdzie miód na swe lokalne serce. Opis zajmuje sporą zawartość jednej strony, ale co tam - nie będzie więcej okazji, aby do tego wracać, to mozolnie przepisuję: "Z miasteczka Fordon, dzisiaj jednej z dzielnic Bydgoszczy, a wtedy odległego od niej około piętnastu kilometrów, wyjeżdżało się szosą na północ, by wkrótce skręcić w kilometrową czereśniową aleję, która przecinała uprawce pola, u swego kresu stromo wspinała się w górę na obszerną platformę z rozlokowanym na niej piętrowym domem mieszkalnym, zabudowaniami gospodarczymi, stawami, sadem i przydomowym ogrodem. Za tym wszystkim skarpa wspinała się jeszcze wyżej, na rozległy płaskowyż pokryty uprawami aż po błękitną linię lasów na horyzoncie. Skarpa ta to chyba zachodni brzeg pradoliny Wisły". Niech mi mieszkańcy Ostromecka darują, że pomijam opis i szczegóły z dziejów ich urokliwej miejscowości,a le gnam dalej po kolejny bydgosko-fordoński zapis: "Najbardziej wysuniętym na wschód punktem pierwszego stopnia skarpy, skąd najlepiej było widać pałać w Ostromecku, był wzgórek o regularnym kształcie kopca, zwieńczony pięknym starym dębem. Zgodnie z krążącym tu ustnym przekazem kopiec ten, noszący dumną nazwę Wzgórza Napoleona, służyć miał cesarzowi za punkt obserwacyjny podczas przeprawy jego wojsk przez Wisłę w roku 1812. Dąb ponoć został tu posadzony na pamiątkę tego faktu". Proszę sprawdzić współrzędne: 53°9'45"N oraz 18°9'3"E. Tam rośnie owo historyczne drzewo zwane także... "Wisielcem". I niech mi nikt nie powtarza (z uporem maniak), że "historia jest nudna!".
Szkoda, że zdjęcia Miedzynia Wielkiego, o których wspominał Jeremi Przybora (z racji ich niedoskonałości technicznych) nie nadają się reprodukcji, tym bardziej, że jak sam przyznaje: "Na jednym ze zdjęć [...] coś jakby ciemna smużka przecina pola ku fordońskiej szosie. I ta właśnie odrobinę ciemniejsza od tła kreska na małej, wyblakłej fotografii to jedyny widoczny lad, jaki pozostał po owej pięknej czereśniowej alei, którą przybyło tu moje dzieciństwo parę słonecznych, beztroskich lat i odrobinę zatroskanych zim". Jednego pojąć nie mogę: dlaczego pan Przybora-ojciec wziął się za gospodarowanie, skoro (oczywiście wnioski wynikają z tego, co napisał Czcigodny Syn) nie przepadał za wsią, ba! zarządzanie majątkiem scedował na administratorów i rządców? Że dźwignął Miedzyń Wielki z ruiny, to znajdziemy tego potwierdzenie we wspomnieniach pana Jeremiego. Opis raczej przygnębiający: zaniedbane budynki, ziemia leżąca odłogiem, zapuszczony ogród. Wszystko to doprowadził do rozkwitu! Imponuje mi takie porównanie ojcowskiej pracy: "...niczym scenograf wznoszący dekorację do nowej odsłony sztuki, w której tak mało miał brać udziału, a w głównymi aktorami mieli być moja macocha i ja". Aż trudno sobie wyobrazić, że pan Stefan był gościem we własnym majątku. Wszystko spadło na głowę drugiej pani Przybory: "Rekompensatą dla macochy za jej wyrzeczenia miały być zjazdy gości na okresy letnie, rozbudowany personel służby domowej, elegancki wystrój domu, a także dwa portrety zamówione u wziętego portrecisty". Nie wiem na czym to polega, ale... nie mogę znaleźć personali macochy Mistrza. Szukam w tekście? Nic. Nawet skorowidz milczy na Jej temat?
Jako bydgoszczanina, potomka tych, co żyli pod zaborem pruskim (i w tej części wielkopolskiej jak tucholsko-mąkowarskiej) musi zastanawiać (czy nawet oburzać fakt?): "Obsadzanie Niemcem [cudowna historia z Herr Kuhlem w roli głównej, którego później zastąpi niejaki pan Konopnicki - przyp. RG] stanowiska administratora majątku nie przysporzyło też ojcu popularności wśród okolicznej ludności, jako że był to były zabór pruski. Inna rzecz, że z okoliczną ludnością, iw ogóle z tamtejszym chłopstwem, mało się stykaliśmy, poza zatrudnionymi na folwarku i we «dworze». Napisałem «dworze», bo miedzyński dom nie mia w swoim wyglądzie niczego wspólnego z polskim dworem". Chciałoby się wejść do miedzyńskiego domu. Nie mamy na to szans. Walorem, oprócz przestrzeni i pojemności, była elektryczność z bieżącą wodą. Nie zapominajmy, że to ostatnie jeszcze przed niewielu laty było nieosiąganym szczytem marzeń. I wcale nie piszę tu o czasach sięgających Kruszwicy!... Jedno czytanie wspomnień Jeremiego Przybory gwarantuje: pobędziemy razem z Autorem w majątku. Ale o tym w kolejnym spacerowaniu…

 

Opracowanie: Robert Grzybowski

 

Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 4 - pierwsze wakacje w majątku Miedzyń Wielki

Tak, sięgamy po raz kolejny po tom 3 "Dzieł (niemal) wszystkich", który zawdzięczamy Wydawnictwu Znak. "Przymknięte oko Opaczności" jest nam tu bezcenną skarbnica dla poznania dzieciństwa naszego niezwykłego Bohatera. Będą wakacje, Miedzyń Wielki, Maks, patefon do B. Rudzkiego i "Trylogia". Po prostu koloryt dzieciństwa wyjątkowego twórcy, jakim był mistrz Jeremi Przybora.
"Pierwsze moje wakacje w Miedzyniu najrojniejsze chyba były i najhuczniejsze,m ale znacznie mniej zasobne w towarzyszy rówieśników niż później. Nie miałem jeszcze szkolnych kolegów, z dorosłymi gośćmi nie zjechała dziatwa w moim wieku, najmłodsi byli rówieśnikami mojego starszego rodzeństwa, a więc dorosła już była to młodzież" - narzeka w swoich wspomnieniach Jeremi Przybora. Niech młodzież uważa i się uczy: w tamtych czasach (a i za dorastania piszącego to tutaj) nie było pospolitowania się ze starszym rodzeństwem (lub jak w moim przypadku kuzynostwem) i ich przyjaciółmi. To były dwa światy, do którego smarkacz (tu czytaj: Jeremi) nie miał dostępu. Zostawał nuda? Rozpacz i trauma z powodu odrzucenia? No to oddajmy się narracji Mistrza.
"Znalazłem sobie jednak przyjaciela rówieśnika, znowu na niższym szczeblu społecznym" - słyszycie, to co ja? "Niższy szczebel społeczny" - brzmi groteskowo, a może groźnie? O czym to nam przypomina? A choćby o zaszłości stanowej. Panicz dworu (lub dworku) nie pospolitował się z chamem (czyli chłopskim dzieckiem). Dzieci, to jednak złożona konstrukcja emocjonalna (skąd ja biorę te określenia?) i potrafiły ponad podziałami znaleźć w sobie bezgraniczne pokłady sympatii, przyjacielstwa i oddania. Bo kim był ów rówieśnik? Synem fornala! Wcześniej był kolega Felek, syn szewca. Cudowna jest konkluzja Autora wspomnień: "Gdybym nadal dobierał sobie kadrę przyjaciół według tego klucza, być może wyrósłbym na społecznego radykała. Ale to się urwało na Maksie". Bezcenna szczerość.
Na szczęście Jeremi Przybora zabiera nas na wspólną przechadzkę do świata Maksa, syna fornala. Tym bardziej, że sam przyznaje: "W czasie mojej zażyłości z Maksem nastąpiło jednak największe moje zbliżenie z bezrolnym ludem wsi". Idziemy razem z chłopcami na pole, gdzie pracował ojciec jednego z nich. Wiadomo kogo. "...towarzyszyłem na przykład, kiedy zanosił pracującemu w polu ojcu śniadanie, złożone z gorzkiej kawy zbożowej i razowca ze smalcem. I o ile gorzka kawa mogła we mnie zrodzić protest, o tyle razowiec ze smalcem smakował mi bardzo" - pójdę o zakład, że to może być też wspomnienie wielu z... nas! Żniwa u dziadka i niesiona na pole kanka z czarna kawą i "musztardówką". A za razowy chleb ze smalcem (oczywista własnej roboty,z cebulką i jabłkiem) też bym się dał pokrajać. I to jest dla mnie niezwykłość takich czytań: nagle okazuje się, że świat lat 20-tych XX w. wcale nie jest mi taki (i wielu czytającym) odległy. Oj, przyjdzie uronić łezkę.
To musiało być coś naprawdę niezwykłego na miedzyńskim gruncie, kiedy panicz Jeremi stępował między lud prosty, rolny i szedł na zabawę do czworaków. Mi w tej chwili przychodzi na myśl Witold Korczyński z Korczyna. Pewnie, że nie te strony, a i wiek dorosłości różny, niemniej kto wie, gdyby grunta zostały w rodzinie, a Jeremi nie czuł pociągu do pióra, niż zarządzania majątkiem, jak potoczyłyby się losy. A jak było u chłopów, pisał m. in. tak: "Nie było tam jednak żadnej kapeli ani tańców, a zabawa przebiegała w sposób zdumiewająco prosty. Polegała ona na gaszeniu znienacka światła, wtedy z mroku wydobywały się radosne piski dziewczyn mocno podmacywanych przez chłopaków". Frywolna forma. Fakt. Dziś nad tak bawiącymi się zawisłoby podejrzenie o molestowanie seksualne. Tak, nie bawcie się dziś w ten sposób. Ale i dorastający panicz zdawał sobie z powagi sytuacji: "Ponieważ wiek mój dziecięcy wyłączył mnie z kręgu zainteresowanych tą rozrywką, szybko umknąłem z zabawy". Sam zresztą dodaje, że "...zabawę tę można by uznać za dość prymitywną, ale z drugiej strony, że na przeważających obszarach nie zelektryfikowanych terenach przedwojennej Polski nawet taka była dla wiejskiej młodzieży nieosiągalna".
Ciekawe, że odnajdujemy ślady krytycznej oceny własnego stanu społecznego (czytaj: szlacheckości rodu). Tak, obrywa się dworowi za brak z jego strony oświecania maluczkich, których Autor nazywa "folwarcznym proletariatem Miedzynia". Krytyka dotyka również taty, pana Stefana Przybory: "Dorobek społecznika w swoim życiorysie zamknął ojciec wraz z zakończenie kariery cukrownika. Widać nie starczyło mu już zapału".
Przyjaźń z Maksem zdruzgotał właściwie sam Jeremi, który przed przyjacielem ujawnił zamiar zwolnienia przez ojca kolejnego administratora. Poufna wiadomość nie doczekała się starości. Maks podzielił się z nią z ojcem, a ten zawiadomił pana Z. (tak określa go sam mistrz Jeremi). Chciałbym widzieć, jak ów zjawił się we dworze i dawaj wylewać "na dziedzica" swe żale, a pretensje! "Nie muszę chyba dodawać, że tego dnia zostałem przez ojca, w obecności macochy i brata, ogłoszony plotkarzem, jakim rzadko który magiel może się poszczycić" - z gorzką ironią czytamy we wspomnieniach.
Pierwsze lato w Miedzyniu Wielkim przyniosło jeszcze jedno ważne, przełomowe wydarzenie! Jeremi Przybora sam zauważył o doniosłości na jego życie owego faktu: "...na pewno zaważył na mojej przyszłej karierze życiowej. W wyposażeniu domu miedzyńskiego pojawił się gramofon, a właściwie patefon, z firmy B. Rudzki (Rysia róg Marszałkowskiej). [...] Patefon zjechał do Miedzynia wraz ze sporym zapasem płyt, przeważnie z muzyką taneczną". B. Rudzki, to pan Bronisław Rudzki, właściciel wydawnictwa nutowego i wytwórni płytowej. Wielu z nas na pewno pamięta tegoż syna, wspaniałego aktora Kazimierza Rudzkiego (1911-1976), a i siostrzenic Janusz Głowacki (1938-2017) nie powinien być nam obcy. Ta dodatkowa wiedza, to skutek lektury Jeremiego Przybory. Nie pozbawiajmy swej ciekawości możliwości szperania. Nie zamierzona podróż odsłania nam życiorysy ludzi wyjątkowych, żeby nie rzec wybitnych.
Jakież odnajdujemy cudowne refleksje muzyczno-historyczne. Oto mamy wspaniały przykład edukacji patriotycznej. Nie z pompatycznych akademii, napuszonych obchodów, odgórnych nakazów. Płyta patefonowa (i w przypadku piszącego) odgrywała tu decydującą rolę. "Przeszedłem już zresztą u zarania mojej egzystencji zaprawę piosenkową, przysuwając sobie wcale zasobny repertuar piosenek mojej mamy" - ale i pieśni legionowe, które w PRL-u Jeremi Przybora śpiewał te bluźnierczo antybolszewickie nuty zaprzyjaźnionym osobom. Mamy okazję pośpiewać i my! to nie żart. Na przeszło trzech stronach strofy "Matyska", "Dobycia wąwozu pod Somosierrą" i "Leguna w niebie". Tych cytatów tekstowych jest więcej. Zainteresowany miłośnik życia Jeremiego Przybory nie omieszka zajrzeć do "Przymkniętego oka Opatrzności".
Mały Jeremi tonął pośród muzycznych tonów. Ratunkiem przed całkowitym uzależnieniem okazała się propozycja siostry. Nieoczekiwanie! Bezwiednie! "Zaproponowała mi bowiem lekturę Trylogii Sienkiewicza" - i zaczęło się wspólne czytanie "Ogniem i mieczem", "Potopu" i "Pana Wołodyjowskiego". Nie trzeba było ogólnopolskiej akcji Pana Prezydenta. Głośne czytanie poruszyło zainteresowanie ojca, który powątpiewał w percepcję intelektualną najmłodszego swego potomka: "Czy ty w ogóle rozumiesz coś z tego, co ona ci czyta?". Obruszyło to małego Jeremiego. Wzruszenie dopadało obojga czytających dokładnie w tych samych miejscach, co i piszącego teraz (choć może bez łzawych akcentów): "Tempo swojej lektury zwalniała Halina jedynie przy takich scenach, jak na przykład śmierć Longinusa Podbipięty, a to z powodu gwałtownego szlochu, który wstrząsał nami obojgiem, a jej paraliżował przejściowo aparat artykulacji". Kto pamięta nasze szkolne czytanie "Trylogii" może pamięta, że piszący ten tekst czytał o... śmierci pana Longinusa herbu Zerwikaptur. Jaki wpływ na młodego Przyborę wywarła proza H. Sienkiewicza? Ku memu zaskoczeniu czytałem coś takiego: "Brałem ją potem raz jeszcze w szkole jako materiał całorocznych bodaj analiz i rozbiorów rzeczowych, gramatycznych, stylistycznych i historycznych. I to spowodowało, że więcej po nią nie sięgnąłem, chociaż za pierwszym razem tak mnie olśniła w interpretacji mojej siostry".
Zamykam odcinek 4. Kolejny zaprowadzi nas do bydgoskiego gimnazjum im. M. Kopernika. Skoro tyle było o Maksie (i wzmianka o Felku), to warto na koniec zacytować ojca, pana Stefana Przyborę:

"NIE MAM DO CIEBIE PRETENSJI KOGO SOBIE WYBIERASZ NA PRZYJACIELA. NIECH TO BĘDZIE SYN SZEWCA, FORNALA CZY PACHCIARZ. ALE JEŻELI NADAL SIĘ BĘDZIESZ BAWIŁ I PRZYJAŹNIŁ Z SAMYMI IDIOTAMI, TO SAM W KOŃCU ZIDIOCIEJESZ ZE SZCZĘTEM".

Co by dziś powiedzieli współcześni ojcowie? Obawiam się, że niewiele różniliby się w swoich opiniach i ocenach. Omijamy zatem idiotów. Nie tylko dla ojców naszych zadowolenia, ale i dla własnego rozwoju intelektualnego...

PS: Pragnę ten odcinek poświecić pamięci, zmarłego 29 IX tego roku, pana Wiesława Michnikowskiego, który był jedną z najznakomitszych Gwiazd Kabaretu Starszych Panów.

 

Opracowanie: Robert Grzybowski

 

Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 5 - edukacja

Edukacja. Szkoła. Czas mozolnego wspinania się po szczeblach wiedzy. Dla Jeremiego Przybory (1915-2004) kolejna okazja do wspomnień, a dla nas niezaprzeczalna okazja pójść w Jego towarzystwie do szkoły. I to nie byle jakiej: Miejskie Gimnazjum Męskie przy ul. Nowodworskiej 13. Bydgoski Czytelnik wykrzyknie: II LO! Tak, to obecnie zwie się ta zasłużona w historii miasta szkoła. Od 1923 r. patronuje jej Mikołaj Kopernik. Chcę w tym miejscu uspokoić wszystkich, którzy pamiętają popiersi wielkiego Astronoma ze skweru przy ul. Kopernika! Jest! Stoi na półpiętrze tego zacnego gmachu dawnej Oberrealschule, jak określano szkołę przed 20 stycznia 1920 r.
Już o piątej nad ranem budzik w majątku Miedzyń Wielki podrywał do czynów starszego brata Jeremiego, Wisława. Zadaniem tegoż był... nadzór nad porannym udojem. Jeremi miał okazję spać jeszcze godzinę, ale jak sam przyznaje (a i pewnie każdy z nas zna to z autopsji): "...Wiesław nastawiał budzik na szóstą, więc miałem jeszcze przed sobą godzinę snu, do następnego dzwonka, ale rozbudzony pierwszym, już tylko podsypiałem nerwowo, czekając na ten mój". Do dworca PKP w Fordonie zabierał się furmanką z bankami mleka. To też element wychowania. "Ojciec, nieprzejednany pedagog demokrata, szczególnie dbał o to, żebym, jak powiadał, «nie rżnął panicza», i nie pozwalał podwozić mnie bryczką czy powozem, nie mówiąc o samochodzie" - znajdujemy taki oto szczegół domowego chowu. Jak bardzo ten obraz kontrastuje z tym, jaki dziś widzimy przed naszymi szkołami: rodzic (lub dziadkowie) podwozi ucznia pod same drzwi szkoły.
Nie wiedziałem, że ówczesne władze kolei państwowej dbały o szkolną młodzież i rezerwowano specjalne przedziały dla tychże. Inna sprawa, że czas podróży brać szkolna przeznaczała na... przemoc starszych nad maluchami. Jeremim Przybora Wymienia zestaw uczniowskich tortur: szturchańce, robienie "koca" czy "syfona" z nosa delikwenta. Zachował jednak kronikarską wstrzemięźliwości, bo nie dane nam jest poznać szczegółów owej wymyślnej fantazji, fali. Z dworca na tramwaj, a potem pędem pod górę! Bydgoszczanie (a i absolwenci) wiedzą doskonale, że ze śródmieścia na Nowodworską trzeba wspiąć się kilkanaście metrów nad poziom morza! "...bieg z przystanku do szkoły, bo rozkład pociągów był tak pomyślany, żebym albo musiał zdyszany wpaść do klasy pi pierwszym dzwonku, albo spóźnić się wręcz na początek lekcji, co wpisywano mi do dzienniczka jako przewinę, chociaż niewinność moja była ewidentna" - narzekał we wspomnieniach Autor, eks-gimnazjalista.
Sędziwe mury przy Nowodworskiej muszą dźwignąć opinię, jaką pozostawił nam Jeremi Przybora o pobycie w tym ważnym dla siebie miejscu. Nieszczęsna, uczniowska łepetyna (to określenie zaczerpnięte z oryginału) narażona była na działanie: "...przy tępych często i czasem złośliwych pedagogów. Przeraźliwa nuda przeplatała się tu ze strachem przed złapaniem dwói lub pały, wytarganiem za uszy lub oberwaniem liniałem po łapie (jeśli dobrze pamiętam, na Pomorzu skala ocen była odwrotna: dwoje były czwórkami, a pały piątkami)". Od razu muszę stanowczo zaprotestować: Bydgoszcz to nie Pomorze! Ubawiło mnie ostatnie stwierdzenie, że Toruń, to także Pomorze? Kto tych ludzi uczy geografii? A przy okazji także historii. Ręce opadają.
Nie, Jeremi Przybora nie przekazuje nam kto personalnie czynił spustoszenie w jego uczniowskiej łepetynie, od kogo to zarobił liniałem po łapie. Za to mamy obraz ucznia odrabiającego zadania domowe: "...odrabianie lekcji, które przeciągało się do kolacji. I tylko te krótkie chwile między wieczornym posiłkiem i snem [...] dawały przedsmak owego nieosiągalnego szczęścia, jakim byłoby życie bez budy, belfrów i odrabiania pańszczyzny lekcyjnej". Wielu z nas przez to przechodziło i dopóki nie wymyślą czegoś nowego przechodzić będą kolejne pokolenia. "No i soboty cieszyły się, ze złudną perspektywą wolnej niedzieli w towarzystwie zaproszonego kolegi i wysypiania się nazajutrz do woli. Złudna, bo już po niedzielnym obiedzie widmo ponurego poniedziałku zaczynało gęstnieć w oczach". Kto lubi poniedziałek? - niech podniesie palec. Cisza? Jaki wniosek? Chyba niewiele zmieniło się od czasów, kiedy pan Jeremi był uczniem Miejskiego Gimnazjum Męskiego w Bydgoszczy.
Polonistę lub chociażby miłośnika zaimków powinno zainteresować, jak ojciec (pan Stefan Przybora) edukował swą najmłodszą latorośl. Na szczęście dla młodszego Przybory wizyta seniora rodu w Miedzyniu (z racji na rozliczne obowiązki) były rzadkością, aliści wspomina "...jednak ponurą zimę miedzyńską, kiedy dziwnie często dotrzymywał mi towarzystwa, i to wtedy, kiedy stan mojej głowy bywał szczególnie godny pożałowania wskutek zmęczenia mozolnym dniem szkolnym i znudzenie materią przyswajanej wiedzy". To dopiero perełka obyczajowa we wspominaniu Jeremiego Przybory! Mamy nieomal mini-opowiadanie z dialogiem. Nic - tylko wystawią ową scenkę rodzajową. Temat: zaimki! Autor wspominania jest szczery aż do serdeczności. Oto pan Stefan nakazał synowi wymieniać owe części mowy: "Natychmiast tez moja połać mózgowa zamieniła się w pustynię. Nic poza jałowymi pisakami nie było tam widać aż po horyzont; wszechogarniająca jałowa pustka, wymieciona dokładnie z najmniejszego nawet zaimka". Nie trudno chyba sobie wyobrazić, jak dorastający Jeremi cierpiał pod czujnym spojrzeniem rodzica. Z jakim skutkiem? Chciałbym po prostu odesłać do "Przymkniętego oka opatrzności...", tomu 3 dzieł (niemal) wszystkich Mistrza. Tak, mimo wymienienia kilku zaimków gniew ojcowski mógł zostać odpowiednio utrwalony linijką na grzbiecie gimnazjalisty Przybory, ale rączość nóg i interwencja macochy (nie zawsze, to jednak jakaś wredna i koszmarna druga zona ojca, niczym w najgorszych bajkach) uratowała go przed rodzinnym egzekutorem (Autor nie omieszkał ojca nazwać inaczej, jak: katem!).
Bardzo ciepło mistrz Jeremi wspomina pana od przyrody (niestety nie pada nazwisko tego pedagoga) oraz kierownika swej budy, "świetlanej pamięci pana Łabędzińskiego"*. Okazuje się, że tylko jego wyrozumiałości mógł Jeremi kontynuować swą gimnazjalną edukację. Jeden przykład dotyczący "Łabędzia": "...mocą jego dyrektorskiego autorytetu na moich rocznych cenzurkach przy tych przedmiotach, z których winienem mieć dwóje, figurowały stopnie umożliwiające mi przejście do następnej klasy. Zacny ten człowiek zaoszczędził mi dwóch lat szkolnego dopustu, bo bez jego autorytarnych interwencji podleli mu belfrowie niechybnie skazaliby mnie na powtórki z klasy zarówno pierwszej, jak i drugiej". III klasy już na Nowodworskiej uczeń Jeremi Przybora nie zaliczał. Przeniósł się bowiem do Warszawy. Pięknie po latach oceniał swego dyra eks-uczeń: "Chyba też ta tak wielce mi sympatyczna i opatrznościowa postać dyrektora Łabędzińskiego sprawił, że już wtedy kiełkować we mnie zaczęły skłonności do przedkładania oświeconej władzy autorytarnej nad wszelkie inne".
Tak kończy się wspominanie gimnazjalnych lat i pobytu w przedwojennej Bydgoszczy mistrza Jeremiego. Na szczęście obraz szkolny (raz jeszcze pada określenie: szkolna pańszczyzna) nie zaćmił ogólnego wrażenia z bycia nad Brdą. Z ciepłym sentymentem wspominał Bydgoszcz: "Jej obraz pozostał w mojej pamięci jako miasta ładnego, zamożnego, lśniącego czystością i mimo braku parków pełnego zadbanej zieleni w postaci skwerów, drzew ocieniających ulice i kwietników. Ten zachowany w pamięci obraz Bydgoszczy przedwojennej sprawił, że wróciłem do niej na trzy powojenne lata, uciekając do tej mało dotkniętej wojną oazy z księżycowej, pustynnej Warszawy". A nam nie pozostaje nic innego, jak dalej badać życie Jeremiego Przybory. I wrócić nad Brdę, aby dowiedzieć się dlaczego Mistrz nazwał Bydgoszcz swoim... Neapolem.

Opracowanie: Robert Grzybowski

 

* https://pl.wikipedia.org/wiki/Cmentarz_Nowofarny_w_Bydgoszczy [data dostępu 10.12.2020], tam forma nazwiska Łabendziński; Stanisław Łabendziński (1880-1933), doktor chemii, związany z Bydgoszczą w latach 1920-1933, m. in. wykładowca w Państwowej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego, kierownik Miejskiego Gimnazjum MatematycznoPrzyrodniczego, twórca bydgoskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, działacz Polskiego Towarzystwa Przyrodniczego, autor "Ilustrowanego przewodnika po Bydgoszczy”, pochowany na Cmentarzu Nowofarnym w Bydgoszczy.
Stronę stworzył Sebastian Albrecht pod opieką prof. Marcina Maćkiewicza. Materiały dostarczyła klasa 2aS. Rok 2020/2021