Bydgoskie ścieżki mistrza Jeremiego... – odc. 1
– Spacerkiem do „Hotelu pod Orłem”
Leży przede mną pachnący świeżością tom:
Jeremi Przybora „Przymknięte oko
Opaczności. Memuarów części wszystkie” (Wydawnictwa Znak). Tak, to już to trzeci
„Dzieł (niemal) wszystkich”. Aż się ciepło robi na sercu (i duszy), kiedy tekst otwierający
czcigodny tom zaczyna się od zdania:
„Pociąg przyjechał o czasie, więc moja podróż do
B kończyła się niecodziennie. Nie było wprawdzie żadnych kataklizmów, jakie
zdarzają się w grudniu: ostrych mrozów, paraliżujących komunikację gwałtownych
opadów śniegu czy powodzi. […] W mroku przed dworcem(B jest miastem
kilkusettysięcznym, ale mrocznym o tej porze jak wszystkie zresztą miasta), majaczył
zarys tramwaju, do którego wsiadłem z moją niezbyt dużą walizką”. Domyślamy się, że
„B”, to nasza Bydgoszcz?
Powinno nas zainteresować, dlaczego Mistrz przejechał li tylko jeden przystanek i wysiadł.
Proszę sięgnąć do tomu trzeciego. Szkolna bibliotek jest przygotowana na szturm
dociekliwych czytelników. Wprawdzie o tym nie wspomina, ale wzmiankuję, że zrobił to na
wysokości m. in. kamienicy przy ul. Dworcowej 67. Nie zostawił na opisu tej ciekawej
kamienicy, ale proponuję przejść się tam i sprawdzić na czym polega jej architektoniczna
wyjątkowość. Obok, pod numerem 65, jest siedziba Archiwum Państwowego - to taka
dygresja cenna dla każdego, kto chciałby zasięgnąć wiedzy o swych przodkach z tego
obszaru dawnego zaboru pruskiego (np. Kreis Bromber czy Tuchel). No nic – idziemy dalej
z mistrzem Jeremim:
„Pamiętałem z dawnych czasów jeszcze, że hotel Pod Orłem, w którym telefonicznie
zarezerwowałem sobie pokój, znajduje się niedaleko wylotu ulicy Dworcowej, przy
głównej arterii miasta. Wydawało mi się to niezbyt daleko i ruszyłem Dworcową
pieszo, nie oglądając się już za jakimkolwiek pojazdem. Ale pamięć mnie zawiodła i
szedłem długo”. No, tak chcąc dostać się do hotelu „Pod Orłem” (do 1920 r.: „Gasthof
zum Adler”) musiał Mistrz przejść całą ulicę Dworcową. Trochę smucą mą bydgoską duszę
takie stwierdzenia:
„Szedłem i szedłem wąską rozpadliną między domami, kanionem
wyznaczonym szeregiem latarń. Ich mdłe światła rozpuszczały się, niczym tabletki
sacharyny, w czarnym napoju nocy, nie docierając do dna kanionu”. Wiem, że czuć
ducha literackiego, niemniej… Ale może się nie znam? Mam wrażenie, jakbym stąpał po
jakieś mrocznej dzielnicy groźnego półświatka:
„Mrok wymieszany z mgłą stawał się
tutaj rodzajem mglistej mazi, z której wyłaniały się z rzadka ciemniejsze od niej
sylwetki ludzkie, zastygłe na przystankach lub sunące mi naprzeciw i znikające
natychmiast za mną”.
Nie ma w tekście Jeremiego Przybory żadnej daty. Wskazówki są: grudzień i wzmianka o
strajkach, które skończyły się rok wcześniej? Hipoteza może być tylko jedna: opis odnosi
się do grudnia 1982 r. Mroczność dopiero czeka na nas na kolejnych stronach. Mam
chwilami wrażenie, że stępujemy do londyńskiego Whitechapel – tyle ponurości. Na
szczęście nie czeka nas spotkanie z żadnym Kubą Rozpruwaczem. Niemniej jest namacalny
ślad, ba! historyczne źródło, jak wyglądało nasze miasto trzydzieści pięć lat temu. Idziemy
dalej:
„U kresu wędrówki, niby gwiazdka przewodnika, która przypomniała sobie
nagle o swoich obowiązkach, zajaśniała litera «O», jedyna pełgająca niebieskawo
resztka neonowego szyldu «Pod Orłem» nad wejściem do hotelu”. Dalsze skojarzenia
mogą roztroić nerwy: „Przypominało ono raczej na głucho zawarte wrota więzienia,
zaopatrzone w zakratowane okienko, przez które cerber obrzuca pogardliwym
wzrokiem gromadkę osób pragnących odwiedzić więźniów. Ale nie byli to oczywiście
wizytujący skazanych, lecz tłumek młodzieży złaknionej hotelowej rozrywki”.
Gdybyśmy mieli wgląd w jakieś hotelowe diariusze, to pewnie byśmy bezbłędnie określili,
na jaką grudniową okoliczność rozrywkową trafił mistrz Jeremi. Chyba jednak nie
Sylwester, bo pewnie z kronikarskiej sumienności nie przemilczałby takiego faktu?
„Fagas, który mnie wpuścił, nie miał na sobie liberii. Zastępowały mu ją wyświechtane
portki i pocerowany sweterek, jakby trochę przyciasny na potężny tors wykidajły” -
blask miejsca gaśnie od jednego zdania? Nie jestem bywalcem hotelu „Pod Orłem”, nigdy
nie dane mi było przekroczyć jego progu, ale zaryzykuję, że wiele musiało zmian zajść od
tamtego, tak zapamiętanego i opisanego grudnia. Sam termin „fagas” nie może budzić
zachwytu, co do miejsca. A i dobija „wykidajło”. Ów, jak się miało okazać nosił na imię:
Józef. Ale cóż takie musiały być realia, jakie zapadły w pamięci piszącego. Opis hallu też
nie dodawałby zachęty, aby pozostać w eklektycznym gmachu ul. Gdańskiej 14:
„O jego
dawnej świetności świadczyły już tylko resztki starej boazerii i niedobitki secesyjnych
witraży, łatanych zwykłym szkłem. Wypełzły chodnik zaprowadził mnie do […]
recepcji”. Promyczkiem okazała się recepcjonistka? Mistrz Jeremi utrwalił tak nieznaną
nam bydgoszczankę:
„Panienka budziła współczucie chorowitą cerą i wysłużonym
uniformem wszechkrajowej centrali hotelowej. Uśmiechnęła się jednak na mój widok
tak ładnie, jakby w tym przygnębiającym otoczeniu zatrzepotał nagle koliber”.
Mistrze Jeremi dostał klucze do pokoju 223. Nie mógł pokonać wysokości windą, bo na
drzwiach takowej wisiała kartka „Dźwig w remoncie”. Mamy wrażenie, że oglądamy
kolejny film Stanisława Barei? Można uspokoić młodszych Czytelników: takie były realia...
realnego socjalizmu!
„Szerokim drewnianymi schodami […] o wyślizganych ze starości
stopniach, niepomnych już chyba pieszczot froterek, wszedłem na drugie piętro.
Wnętrze pokoju 223 było niejako puentą tego, na co zanosiło się w estetycznym
wystroju hallu i klatki schodowej”. No to poznajmy, zgodnie z zapisem Szacownego
Gościa, co składało się na wyposażenie pokoju 223:
„...dwa wysłużone łóżka z pawilonu
meblowego zasłane kocami w brudnoburej kolorystyce wytworów uspołecznionej
produkcji, szafa ze sklejki z drzwiami, w których tkwił zwitek gazety, żeby się same nie
otwierały, żyrandol wyposażony w trzy gołe żarówki (dwie się nie świeciły), słoik ze
śladami po rozlewanych obficie płynach, wreszcie znamię „luksusu” - wyleniały
dywan, utrzymany w kolorystyce tej samej szkoły zdobniczej co koce”. A jakże był też
czarno-biały telewizor. Chyba działający, bo nic Mistrz nie wspomina o jego technicznej
stronie użytkowej. Ale jest pewien promyczek, który dawał nadzieję:
„Było jednak w tym
obskurnym wnętrzu coś, co sprawiło mi autentyczną frajdę: pachnąca świeżością,
czysta pościel, w której skwapliwie skorzystałem, Rezygnując z kolacji w hotelowej
knajpie, głodny położyłem się spać”.
Na tym koniec na razie. Proszę się nie obawiać. Ten tekst nie ma za zadanie odstraszyć
potencjalnych gości nad Brdą. Cztery gwiazdki na bydgoskim „Hotelu pod Orłem” dziś
zobowiązują do zupełnie innych luksusów. Niestety piszący nie może z autopsji dokonać
swoistej analizy porównawczej, jak to było w 1982 r., a jak jest w 2017 r. Opis mistrza
Jeremiego zabiera nas naprawdę w swoistą podróż w czasie. Proszę zerknąć do Internetu.
Opis z „Przymkniętego oka Opaczności” ni jak się nie ma do tego, jak zapamiętał
wyposażenie gmachu projektu samego Józefa Święcickiego, najsłynniejszego bydgoskiego
architekta (sam zresztą na fasadzie hotelu umieścił swoją… podobiznę), Jeremi Przybora.
Opracowanie: Robert Grzybowski
Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą – odc. 2
– Mama
"Jej zgrabne nóżki w czarnych gazowych pończochach, które wzdłuż łydek przecinały
równiutko szew, poprowadziły mnie, sędziwego «panicza», korytarzem ku schodom. Na
stopniach czerwony chodnik przytrzymywały mosiężne pręty. [...] Opięte czarnym aksamitem
pośladki, które energiczny krok wprawiały we wdzięczne półobroty (tak, to niewątpliwie była
Kazia), zatrzymały się przed drzwiami z numerem 113. Kazia zapukała, a kiedy usłyszeliśmy
«proszę», wypowiedziane głosem, do którego mój był bliźniaczo podobny, uchyliła drzwi..." -
tak wróciliśmy do miejsca, w którym w poprzednim odcinku zostawiliśmy mistrza Jeremiego. Tak,
wróciliśmy do hotelu "Pod Orłem" w Bydgoszczy. Tak, wróciliśmy do trzeciego tomu
"Dzieł
(niemal) wszystkich", pt. "Przymknięte oko opatrzności. Memuarów części wszystkie.
Proszę mi wierzyć - miło jest wrócić do narracji, jaką pozostawił nam mistrz Jeremi. Gdyby to
miała być ze strony czytelniczej "orka na ugorze", to uciekałbym od tego (i innych tomów), gdzie
pieprz rośnie. A tak nie jest. Zresztą znając twórczość pana Przybory ryzykowałem, że Jego proza
doskonale dopełni mi mój stan wiedzy głównie opartej na twórczości kabaretowej. Nie wiem ile
odcinków przyjdzie mi jeszcze wykroić z całości. Jest w czym "kopać", ale to mają
być tylko bydgoskie spacery.
Podejrzewam, że ostatni odcinek mógł nam nachaotyczyć trochę, że jakaś dziwnie dzika ta
Bydgoszcz AD 1982, a hotel "Pod Orłem", to jakaś dognębiająca szmira mieszkalna. Trudno. Tak
chciał Autor. Ja tylko kroczę za Nim, jak bezmyślny osieł. Tym bardziej miło mi było zacząć od...
pani Kazi? "Ale dlaczego tak ważny był pokój nr 113?" - niecierpliwi się każdy Czytelnik? Cytuję
za Autorem wypowiedź pokojówki Kazi:
"Ojczulek pana, pan prezes, zatrzymał się
w apartamencie 113 i czeka [...]. Przepraszam, że obudziłam, ale pan prezes koniecznie chce
się z panem zobaczyć. Proszę za mną". Sen? Sen! Ale jakże piękny:
"I oto, po raz pierwszy od
jego śmierci przed półwiekiem, zobaczyłem ojca. siedział na rozłożystym leniwcu, w kręgu
światła stojącej obok lampy". Czy w naszych snach nie wracają do nas nasi czcigodni zmarli?
Nie? To kiedyś wrócą. Zapewniam. Wspomnienie z Ojcem, to co mówił, bardzo nam przybliżają
obu panów Przyborów.
Tego, co teraz tu napiszę nie ma w czytanym tomie, ale wychodzi na to, że ojciec mistrza Jeremiego
Stanisława obojga imion, pan Stefan Przybora de facto pisał się jako...
Stefan Tołkaczewicz-Przybora (10 VII 1875- 24 VI1931). Informację tej treści odnajdziemy na grobie rodzinnym na
cmentarzu ewangelicko-reformowany w Warszawie przy ulicy Żytniej 82. Sam jestem zaskoczony.
Ale proszę zwrócić uwagę, jak to często bywa przy czytaniu: szukamy uściśleń, ciągu dalszego,
czegoś, co nazywamy "treścią poza podręcznikową" - i wtedy wpadamy na podobne drobiazgi,
zaczynamy szukać, interesować się, nabiera smaku podobne "śledztwo". Oczywiście pozostaje
w nas pytanie: dlaczego w rodzinie Przyborów pozbyto się pierwszego członu nazwiska? Znam
podobne przypadki pośród mych krewnych i powinowatych. Może zrobię rewoltę i powrócę po
160. latach do dwuczłonowości swego rodowego nazwiska?
Po tak cennych dygresjach wracam do tego, co rzeczywiście napisał o swym stano-wojennym
pobycie nad Brdą mistrz Jeremi Przybora:
"Dzień, który nadszedł po nocy, był jakby nieco
rozjaśnioną tej nocy wersją: ciemny, ponury. Był też jak noc, która go poprzedzała, pełen
błota. Błoto pokrywało chodniki i jezdnie. Jego bryzgi znać też było na twarzach apatycznych
przechodniów". Czy oprócz szarzyzny AD 1982 nie ma w tym wspominaniu, co poruszyłoby choć
jakąś strunę... pamięci narodowej? Przecież, to czas, kiedy trwał mrok stanu wojennego! No to
trafiamy na taki zapis:
"Nagle przemaszerował oddziałek żołnierzy w polowych mundurach,
z bronią gotową do strzału, waląc butami w bruk z taką siłą, że błoto pryskało również na
twarze przechodniów. Nie oszczędziło i mojej". Nie da się uciec od historii!...
"Zanim nadszedł następny patrol stanu wojennego, skręciłem w przecznicę, którą
skierowałem się do urzędu" - i tu nam Mistrz pozostawił pole do obudzenia własnej wyobraźni.
Bo ani nie podaje, jaka to była owa "przecznica" i nie dał wskazówki co do jakiego "urzędu" trafił.
No, ale przeciętny bydgoszczanin, to nie jakiś w kij dmuchany kretyn i... myśli. Chyba można
puścić wodzę fantazji przestrzennej i zaryzykować, że pan Jeremie Przybora skręcił w Parkową i
dotarł do gmachu Wojewódzkiej Rady Narodowej, tam gdzie 19 III 1981 r. doszło do pamiętnego
pobicia działaczy bydgoskiej "Solidarności".
"W urzędzie sympatyczna urzędniczka powitała
mnie nie tyle chlebem i solą, co mydłem i ręcznikiem. Wręczyła mi też szczotkę do czyszczenia
odzieży i wskazała drogę do łazienki" - czytamy dalej. I jaką chwalebną opinię wyraziła
o ówczesnym Ludowym Wojsku Polskim, co to maszeruje, buciarami chlapie (bo im każą):
"Ale
w gruncie rzeczy to porządne chłopaki, niech mi pan wierzy. Starców i dzieci oszczędzają, jak
się okaże, że ochlapali wdowę po kombatancie, to przeproszą. Dobre mają serca". Taka retoryk
może w nas dziś tylko wzbudzić grymasik politowania. Widać w '82 byli równi i równiejsi
w kwestii ochlapań? Byli! Mam tylko nadzieję, że nikt się zbytnio nie wzruszył na szlachetność
odruchów LWP?
I właśnie w tym urzędzie dowiadujemy się, jaki był rzeczywisty cel podróży mistrza Jeremiego do
Bydgoszczy. Rozrywka? No, brzmi groteskowo z racji na czas i miejsce akcji. Podróż
sentymentalna? Że niby do miejsc tak dobrze pamiętanych sprzed 1939 i po 1945 roku?
Nic bardziej mylnego.
"Zezwolenie na ekshumację nie jest panu właściwie potrzebne. Matka
pana pochowana została, jak pan twierdzi, ponad dwadzieścia lat temu, a pozwolenie
wymagane jest przed upływem dwudziestu lat" - odnotował odpowiedź urzędniczki. Nie
wiedziałem, że pani Jadwiga z Kozłowskich Przybora umarła nad Brdą. Wychodzi na to, że po
ostatecznym opuszczeniu miasta przez Poetę jego rodzicielka cały czas TU mieszkała (z córką
i zięciem - co odnajdujemy we wspomnieniu)? Zerkam na zdjęcie grobu ojca. Nie ma tam śladu po
pochówku z lat 80-tych XX w. Za to czytamy taki fragment wypowiedzi stroskanego syna:
"Chcę
teraz przenieść jej prochy do rodzinnego grobu pod Warszawą. Nie mogę powiedzieć, żebym
oddawał się zbyt sumiennie pielęgnacji grobów bliskich, ale odległość tego miasta...".
Z czytaniem wspomnień mistrza Jaremy jest chwilami, jak z lekturą Anonima Galla: trudno dociec
prawdy. Choć tu [czytaj: "Dziełach (niemal) wszystkich", tomie III], nie znajdziemy wtrąceń
typu "tyle wszakże można powiedzieć...", to jednak Szacowny Autor zawoalował niektóre treści.
Drobinę tego już mamy powyżej. Co tym razem? Konia z rzędem temu, kto wydedukuje, na jakim
cmentarzu pochowana została pierwotnie pani Jadwiga.
"Zmierzch już zapadał, kiedy zjawiłem
się na cmentarzu" - i kropka! Żadnej wskazówki. To nic, że dalej wspomnienia stają się poetycką
peregrynacją:
"Po alejkach cmentarza snuły się cmentarne smutki". Mamy TO samo? "Zawsze
na cmentarzu najtrudniej mi myśleć o pochowanych tu bliskich. [...] Za chwilę miała się
ukazać moim oczom mama, a właściwie to, co po niej zostało po ponad dwudziestu latach
spoczynku w tej obcej jej ziemi obcego miasta". Przyznam, że trochę mnie... ubodły te słowa
o obcości Bydgoszczy. Z czasem dam tego wyraz, ale czyż Mistrz nie nazywał tego miasta swoim
Neapolem? Paralela nie wzięła się z kosmosu czy kaprysu poetyckiej duszy. Obca?
Chciałbym widzieć, jak Jeremi Przybora siadł na skraju pobliskiego grobu. I czekał. Czekał na
ponowne spotkanie z mamą. Zostawia potomnym opis rozkładu, marności, nagich kości?
Niedoczekanie. Nie szukajmy w lekturze wspomnień TAKIEJ osobowości taniej sensacji.
Przygotujmy się na spotkanie z prawdziwą poezją:
"...zamiast szczątków mamy ukazała mi się
ona nagle w całej okazałości swoich czterdziestu lat, taka, jaką pamiętam z dni
najdawniejszych. A w ślad za nią z otwartego łona ziemi wyłaniać się zaczęły postacie bliskich,
przyjaciół, znajomych, którzy w niej spoczywali. Rozchodzili się promieniście we wszystkich
kierunkach, mieszając się z mgłą, zmierzchem i niknąc w perspektywie alejek". Przepisując te
słowa naszło mnie, że czuję ducha malarstwa Jacka Malczewskiego. Ten wyjątkowy dzień,
zawieszony między jawą a snem, mistrz Jeremi zamknął wizją kolejnego spotkania z...
ojcem: "Przede mną stała w całej swej krasie kwitnąca czereśniowa aleja. Ojciec skinął na
mnie z głębi samochodu. Usiadłem obok niego i ruszyliśmy aleją ku wzgórzu, na którym
majaczyły w dali zarysy domu wśród wysokich drzew ogrodu...". Koniec. Kropka.
Opracowanie: Robert Grzybowski
Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 3 -
jak i dlaczego kupowano majątek
Miedzyń Wielki
"Meteorologia wspomnień - jakże rozległa i ciekawa to dziedzina. I chyba jeszcze nie
całkiem odkryta i spenetrowana" - jeżeli z całego tomu "Przymknięte oko Opaczności"
miałbym zapamiętać tylko jedno zdanie, to wartością dla mnie jest to PIERWSZE! Zaczynam
myśleć pod tym konkretnie kątem. Jeśli nawet niewiele nas metrologia wspomnień obchodzi, to
mam taką nadzieję, że podobne zerkanie do wspomnień znanych (i lubianych) siłą rzeczy
pobudzają nas do działania (myślenia?). Przede wszystkim rodzą się pytania: skąd jestem? jak
to się stało, że jestem? jaki klimat towarzyszył tym, którzy byli przed nami?
Pewnie, że ktoś, jak mistrz Jeremie musi przed samym sobą przyznać się:
"...rodzice ojca
umarli na długo, nim się urodziłem, także nawet moje dużo starsze rodzeństwo [brat
Wiesław - starszy o 11 lat oraz siostra Halina starsza o lat 7 - przyp. RG]
ich dobrze nie
pamiętała". Ale to nie jest argument, który ostatecznie wytrąca nam chęć do szukania,
stawiania hipotez, a potem ich potwierdzenie i obalanie. Wierzcie mi, wiem co piszę.
Nie ma chyba większego zaufania do nas Czytelników, jak wkroczenie w świat lat dziecinnych
Bohatera. Tylko zawężony temat tego opisywania ogranicza mi możliwość pozostawienie
choćby rysu historycznego o rodzinie Mistrza! Proszę nie traktować mego tu cytowania za
swoistą ostateczność. To m ó j wybór. Subiektywizm piszącego. Zachwyciło mnie coś, to
zostawiam ślad. Pozwalam sobie na swoją, autorską samowolkę. Nie ukrywam, że na mnie, jako
na wnuku Kresów (tych wileńskich), robi wrażenie kresowość rodu, z którego pochodził Jeremi
Przybora.
Gdyby dziś zapytać mieszkańca Bydgoszczy o dzielnicę MIEDZYŃ, kazałby nam wsiąść w
autobus linii 56 (od niedawna także 62) i pokonać kilka przystanków wzdłuż ulicy Nakielskiej.
Ale we wspomnieniach Mistrza pojawia się
MIEDZYŃ, ale...
WIELKI! A mówiąc "po bydgosku",
to zupełnie inny fyrtel! Skąd w ogóle ów
Miedzyń Wielki, którego należy szukać w obecnym
Fordonie (tak, jest szlak turystyczny, na który zapraszać tylko wytrawnych chodziarzy lub
rowerzystów)? Tak, to niedaleko od miejsca, w którym mam przyjemność pracować. No to
szukamy i znajdujemy taki zapis o panu Stefanie Tołkaczewiczu-Przyborze (1875-1931):
"Jako
siedemnastoletni młodzieniec przyjechał wraz z matką, siostrą Jany, na wakacje do
Miedzynia, który podobno kiedyś nosił dumne miano Wielkiego, ale odkąd ojciec został
jego właścicielem, nigdy tak nie był przez nas nazywany". I wszystko jasne? Ziarno zostało
rzucone w 1892 r.? Jedna kwestia została rozwiązana: majątek stał się własnością rodziny w
osobie Ojca. Nie był to więc rodowy klejnot przekazywany "z dziada pradziada".
Pewnie, że jako bydgoszczanina i historyka interesuje mnie ileż to mórg czy hektarów liczyły
sobie włości Przyborów. Trzeba to oddać mistrz Jeremi jest bardzo ścisły, bo o areałach
wzmiankuje z sumiennością godną najlepszego skryby lub funkcjonariusza skarbowego:
"Miał
te swoje tysiąc osiemset mórg magdeburskich powierzchni. W Kongresówce miałbym
dziewięćset (bo tam morga była dwa razy większa od pruskiej), czyli trzydzieści włók,
czyli czterysta kilkadziesiąt hektarów. Więc jak na rezerwuar dobrego powietrza dla
niedużego chłopca trochę tego jakby zbyt dużo". Prawda, że pierwsze liczby mogą na nas
robić wrażenia swą niezrozumiałością? Nawet piszący to, choć nie jeden reces wielkopolskiej
wsi (a więc dawnego zaboru pruskiego) przebadał, ma problem aby się w tym gąszczu nie
zgubić. O ile kogoś te kwestie bardzo zajmuj, to proszę nie wpadać w panikę. Są stosowne
tabele, można przeliczyć. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił czegoś od siebie. Musicie
koniecznie sięgnąć po wiekopomne dzieło: "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych
krajów słowiańskich", nakładem F. Sulimierskiego i Wł. Walewskiego, jakie wychodziło w latach
1880-1914 w Warszawie . Zerkamy do tomu VI na stronę 335. Pod hasłem "Miedzyń"
znajdujemy m. in. zapis: "3.) M.- Wielki, niem. Wilhelmshöhe an der Weischel; blisko Wisły,dom.,
1743 mr. rozl.; 3 dm., 52 mk.; należy do gm. i dom. Niecponie. Poczta i tel. w Fordonie o 2 kil.; gośc.
o 2 kil; st. kol. żel. w Bydgoszczy o 10 kil.". Skróty nas odstraszają? Trzeba zerknąć do tomu I. Chcę
zwrócić uwagę na mrówczą pracę, jakiej dokonano przeszło sto lat temu. To niezwykły
dokument pracy pasjonatów historii, którzy sprytnie oszukali zaborców i stworzyli jedyne w
swoim rodzaju dzieło. Dla nas - bezcenne. Tym bardziej, że wiele tu pomieszczonych
miejscowości, wsi, zaścianków czy okolic szlacheckich dzisiaj już nie istniej. Czy bez lektury
Jeremiego Przybory zaglądałbym teraz do tego tomu? W życiu! A co mnie tam obchodzi jakiś
Miedzyń Wielki! - powinienem się obruszyć. Oszmiana, Trepałowo, Jackowszczyzna, Targowa
Górka, Dziedno, Mąkowarsko czy nawet Lubiewo! - to moje zainteresowanie. Ale Miedzyń
Wielki?! - nigdy! I na tym polega... wartość dodana (jakżeż ulubione przez dydaktyków
określenie) poznawanie kolejnego epizodu z życia Mistrza!...
Ciekawie Jeremi Przybora buduje odpowiedź na pytanie "dlaczego warszawianin, pan ojciec
zechciał zostać ziemianinem?" - no to czytamy dalej:
"Myślę, że kupując ten, jak się później
okazało, niefortunny dla siebie majątek, ojciec chciał upiec dwie pieczenie na jednym
ogniu. Pierwszą pieczenią miało być źródło wszelkiego zdrowia dla mnie - druzgocący
argument za przyjęciem nade mną opieki z rąk matki". Nie miejsce tu, aby wnikać w
pożycie państwa Stefana i Jadwigi z Kozłowskich małżonków Przyborów. Stąd dalej stoi:
"Nie
okazał się rodzic wiernym mężem, ale uczucia i ambicje ojcowskie miał bardzo silnie
rozwinięte, zwłaszcza w stosunku do mnie. Drugą pieczenią miało być zainwestowanie
pieniędzy w dochodową posiadłość ziemską". No i nie daje się ujść od historii rodu: kiedy
wspomina ojca pada subtelne określenie stanu społecznego Tołkaczewicza-Przybory "...dziecko
Ziemianin wyzutych z ziemi", który "mia [...] zasilić szeregi rodzącej się burżuazji pochodzenia
inteligencko-ziemiańskiego". Powinno nam się spodobać stwierdzenie natus Varsoviensis! I
trafiamy skąd owa "ziemskość": dziadkowi Konstantemu Przyborze Moskale w 1863 r. (za
udział w powstaniu) skonfiskowali majątek "Krasnołuki w ziemi witebskiej". Nie byłbym sobą,
gdybym nie zajrzał do tomu IV "Słownika geograficznego...". I teraz trzymaj się Czytelniku, bo
tam stoi jak byk na stronie 636, m. in.: "Krasnołuki, nędzna mieścina i dobra we wschodniej
stronie pow. borysowskiego; [...] niegdyś dziedzictwo Chreptowiczów, należały do dom.
Chołopnicze (ob.), potem Chaleckich, a następnie i do dziśdnia Przyborów. Jest tu stara cerkiew
paraf., około 50 dm. i do 400 mk. Dobra rozpadły się na kilka sched; największa jednak scheda
Przyborów wynosi 37 1/2 włók; miejscowość poleska, grunt dobry, łąki nadrzeczne wyborne, lud
trudni się rolnictwem; handlu i przemysłu nie zna". Oczywiście cytowane tu informacje z XIX w.
z zachowaniem oryginalnej składni i ortografii.
Kupno majątku, to jeszcze nie... ziemiaństwo. Jeremi Przybora bardzo krytycznie oceniał
rolnicze zdolności swego rodzica:
"Dlaczego jednak nowo kreowany dziedzic, nie mający
żadnego rolniczego wykształcenia, nie poradził się jakiegoś fachowca, który by mu
wyperswadował nabywanie czterystu kilkudziesięciu hektarów marnej gleby, w dodatku
trudnej do uprawy, na bardzo pofałdowanym terenie - to pozostało dla mnie tajemnicą".
Niemniej znajdziemy argument przemawiający za tym, że Miedzyń Wielki warty był kupna:
"...ta właśnie rzeźba terenu czyniła z Miedzynia tak malowniczy zakątek". Każdy miłośnik
Bydgoszczy, Fordonu, ba! Ostromecka znajdzie miód na swe lokalne serce. Opis zajmuje sporą
zawartość jednej strony, ale co tam - nie będzie więcej okazji, aby do tego wracać, to mozolnie
przepisuję:
"Z miasteczka Fordon, dzisiaj jednej z dzielnic Bydgoszczy, a wtedy odległego
od niej około piętnastu kilometrów, wyjeżdżało się szosą na północ, by wkrótce skręcić
w kilometrową czereśniową aleję, która przecinała uprawce pola, u swego kresu stromo
wspinała się w górę na obszerną platformę z rozlokowanym na niej piętrowym domem
mieszkalnym, zabudowaniami gospodarczymi, stawami, sadem i przydomowym
ogrodem. Za tym wszystkim skarpa wspinała się jeszcze wyżej, na rozległy płaskowyż
pokryty uprawami aż po błękitną linię lasów na horyzoncie. Skarpa ta to chyba zachodni
brzeg pradoliny Wisły". Niech mi mieszkańcy Ostromecka darują, że pomijam opis i szczegóły
z dziejów ich urokliwej miejscowości,a le gnam dalej po kolejny bydgosko-fordoński zapis:
"Najbardziej wysuniętym na wschód punktem pierwszego stopnia skarpy, skąd najlepiej
było widać pałać w Ostromecku, był wzgórek o regularnym kształcie kopca, zwieńczony
pięknym starym dębem. Zgodnie z krążącym tu ustnym przekazem kopiec ten, noszący
dumną nazwę Wzgórza Napoleona, służyć miał cesarzowi za punkt obserwacyjny
podczas przeprawy jego wojsk przez Wisłę w roku 1812. Dąb ponoć został tu posadzony
na pamiątkę tego faktu". Proszę sprawdzić współrzędne: 53°9'45"N oraz 18°9'3"E. Tam
rośnie owo historyczne drzewo zwane także... "Wisielcem". I niech mi nikt nie powtarza (z
uporem maniak), że "historia jest nudna!".
Szkoda, że zdjęcia Miedzynia Wielkiego, o których wspominał Jeremi Przybora (z racji ich
niedoskonałości technicznych) nie nadają się reprodukcji, tym bardziej, że jak sam przyznaje:
"Na jednym ze zdjęć [...] coś jakby ciemna smużka przecina pola ku fordońskiej szosie. I
ta właśnie odrobinę ciemniejsza od tła kreska na małej, wyblakłej fotografii to jedyny
widoczny lad, jaki pozostał po owej pięknej czereśniowej alei, którą przybyło tu moje
dzieciństwo parę słonecznych, beztroskich lat i odrobinę zatroskanych zim". Jednego
pojąć nie mogę: dlaczego pan Przybora-ojciec wziął się za gospodarowanie, skoro (oczywiście
wnioski wynikają z tego, co napisał Czcigodny Syn) nie przepadał za wsią, ba! zarządzanie
majątkiem scedował na administratorów i rządców? Że dźwignął Miedzyń Wielki z ruiny, to
znajdziemy tego potwierdzenie we wspomnieniach pana Jeremiego. Opis raczej
przygnębiający: zaniedbane budynki, ziemia leżąca odłogiem, zapuszczony ogród. Wszystko to
doprowadził do rozkwitu! Imponuje mi takie porównanie ojcowskiej pracy:
"...niczym
scenograf wznoszący dekorację do nowej odsłony sztuki, w której tak mało miał brać
udziału, a w głównymi aktorami mieli być moja macocha i ja". Aż trudno sobie wyobrazić,
że pan Stefan był gościem we własnym majątku. Wszystko spadło na głowę drugiej pani
Przybory:
"Rekompensatą dla macochy za jej wyrzeczenia miały być zjazdy gości na
okresy letnie, rozbudowany personel służby domowej, elegancki wystrój domu, a także
dwa portrety zamówione u wziętego portrecisty". Nie wiem na czym to polega, ale... nie
mogę znaleźć personali macochy Mistrza. Szukam w tekście? Nic. Nawet skorowidz milczy na
Jej temat?
Jako bydgoszczanina, potomka tych, co żyli pod zaborem pruskim (i w tej części wielkopolskiej
jak tucholsko-mąkowarskiej) musi zastanawiać (czy nawet oburzać fakt?):
"Obsadzanie
Niemcem [cudowna historia z Herr Kuhlem w roli głównej, którego później zastąpi niejaki pan
Konopnicki - przyp. RG]
stanowiska administratora majątku nie przysporzyło też ojcu
popularności wśród okolicznej ludności, jako że był to były zabór pruski. Inna rzecz, że z
okoliczną ludnością, iw ogóle z tamtejszym chłopstwem, mało się stykaliśmy, poza
zatrudnionymi na folwarku i we «dworze». Napisałem «dworze», bo miedzyński dom nie
mia w swoim wyglądzie niczego wspólnego z polskim dworem".
Chciałoby się wejść do miedzyńskiego domu. Nie mamy na to szans. Walorem, oprócz
przestrzeni i pojemności, była elektryczność z bieżącą wodą. Nie zapominajmy, że to ostatnie
jeszcze przed niewielu laty było nieosiąganym szczytem marzeń. I wcale nie piszę tu o czasach
sięgających Kruszwicy!... Jedno czytanie wspomnień Jeremiego Przybory gwarantuje:
pobędziemy razem z Autorem w majątku. Ale o tym w kolejnym spacerowaniu…
Opracowanie: Robert Grzybowski
Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 4 -
pierwsze wakacje w majątku Miedzyń Wielki
Tak, sięgamy po raz kolejny po tom 3
"Dzieł (niemal) wszystkich", który zawdzięczamy
Wydawnictwu Znak. "Przymknięte oko Opaczności" jest nam tu bezcenną skarbnica dla
poznania dzieciństwa naszego niezwykłego Bohatera. Będą wakacje, Miedzyń Wielki, Maks,
patefon do B. Rudzkiego i "Trylogia". Po prostu koloryt dzieciństwa wyjątkowego twórcy, jakim
był
mistrz Jeremi Przybora.
"Pierwsze moje wakacje w Miedzyniu najrojniejsze chyba były i najhuczniejsze,m ale
znacznie mniej zasobne w towarzyszy rówieśników niż później. Nie miałem jeszcze szkolnych
kolegów, z dorosłymi gośćmi nie zjechała dziatwa w moim wieku, najmłodsi byli rówieśnikami
mojego starszego rodzeństwa, a więc dorosła już była to młodzież" - narzeka w swoich
wspomnieniach Jeremi Przybora. Niech młodzież uważa i się uczy: w tamtych czasach (a i za
dorastania piszącego to tutaj) nie było pospolitowania się ze starszym rodzeństwem (lub jak w
moim przypadku kuzynostwem) i ich przyjaciółmi. To były dwa światy, do którego smarkacz (tu
czytaj: Jeremi) nie miał dostępu. Zostawał nuda? Rozpacz i trauma z powodu odrzucenia? No to
oddajmy się narracji Mistrza.
"Znalazłem sobie jednak przyjaciela rówieśnika, znowu na niższym szczeblu społecznym" -
słyszycie, to co ja? "Niższy szczebel społeczny" - brzmi groteskowo, a może groźnie? O czym to
nam przypomina? A choćby o zaszłości stanowej. Panicz dworu (lub dworku) nie pospolitował się z
chamem (czyli chłopskim dzieckiem). Dzieci, to jednak złożona konstrukcja emocjonalna (skąd ja
biorę te określenia?) i potrafiły ponad podziałami znaleźć w sobie bezgraniczne pokłady sympatii,
przyjacielstwa i oddania. Bo kim był ów rówieśnik? Synem fornala! Wcześniej był kolega Felek,
syn szewca. Cudowna jest konkluzja Autora wspomnień:
"Gdybym nadal dobierał sobie kadrę
przyjaciół według tego klucza, być może wyrósłbym na społecznego radykała. Ale to się
urwało na Maksie". Bezcenna szczerość.
Na szczęście Jeremi Przybora zabiera nas na wspólną przechadzkę do świata Maksa, syna fornala.
Tym bardziej, że sam przyznaje:
"W czasie mojej zażyłości z Maksem nastąpiło jednak
największe moje zbliżenie z bezrolnym ludem wsi". Idziemy razem z chłopcami na pole, gdzie
pracował ojciec jednego z nich. Wiadomo kogo.
"...towarzyszyłem na przykład, kiedy zanosił
pracującemu w polu ojcu śniadanie, złożone z gorzkiej kawy zbożowej i razowca ze smalcem.
I o ile gorzka kawa mogła we mnie zrodzić protest, o tyle razowiec ze smalcem smakował mi
bardzo" - pójdę o zakład, że to może być też wspomnienie wielu z... nas! Żniwa u dziadka i
niesiona na pole kanka z czarna kawą i "musztardówką". A za razowy chleb ze smalcem (oczywista
własnej roboty,z cebulką i jabłkiem) też bym się dał pokrajać. I to jest dla mnie niezwykłość takich
czytań: nagle okazuje się, że świat lat 20-tych XX w. wcale nie jest mi taki (i wielu czytającym)
odległy. Oj, przyjdzie uronić łezkę.
To musiało być coś naprawdę niezwykłego na miedzyńskim gruncie, kiedy panicz Jeremi stępował
między lud prosty, rolny i szedł na zabawę do czworaków. Mi w tej chwili przychodzi na myśl
Witold Korczyński z Korczyna. Pewnie, że nie te strony, a i wiek dorosłości różny, niemniej kto
wie, gdyby grunta zostały w rodzinie, a Jeremi nie czuł pociągu do pióra, niż zarządzania
majątkiem, jak potoczyłyby się losy. A jak było u chłopów, pisał m. in. tak:
"Nie było tam jednak
żadnej kapeli ani tańców, a zabawa przebiegała w sposób zdumiewająco prosty. Polegała ona
na gaszeniu znienacka światła, wtedy z mroku wydobywały się radosne piski dziewczyn
mocno podmacywanych przez chłopaków". Frywolna forma. Fakt. Dziś nad tak bawiącymi się
zawisłoby podejrzenie o molestowanie seksualne. Tak, nie bawcie się dziś w ten sposób. Ale i
dorastający panicz zdawał sobie z powagi sytuacji:
"Ponieważ wiek mój dziecięcy wyłączył mnie
z kręgu zainteresowanych tą rozrywką, szybko umknąłem z zabawy". Sam zresztą dodaje, że
"...zabawę tę można by uznać za dość prymitywną, ale z drugiej strony, że na przeważających
obszarach nie zelektryfikowanych terenach przedwojennej Polski nawet taka była dla
wiejskiej młodzieży nieosiągalna".
Ciekawe, że odnajdujemy ślady krytycznej oceny własnego stanu społecznego (czytaj:
szlacheckości rodu). Tak, obrywa się dworowi za brak z jego strony oświecania maluczkich,
których Autor nazywa "folwarcznym proletariatem Miedzynia". Krytyka dotyka również taty, pana
Stefana Przybory:
"Dorobek społecznika w swoim życiorysie zamknął ojciec wraz z
zakończenie kariery cukrownika. Widać nie starczyło mu już zapału".
Przyjaźń z Maksem zdruzgotał właściwie sam Jeremi, który przed przyjacielem ujawnił zamiar
zwolnienia przez ojca kolejnego administratora. Poufna wiadomość nie doczekała się starości.
Maks podzielił się z nią z ojcem, a ten zawiadomił pana Z. (tak określa go sam mistrz Jeremi).
Chciałbym widzieć, jak ów zjawił się we dworze i dawaj wylewać "na dziedzica" swe żale, a
pretensje!
"Nie muszę chyba dodawać, że tego dnia zostałem przez ojca, w obecności macochy
i brata, ogłoszony plotkarzem, jakim rzadko który magiel może się poszczycić" - z gorzką
ironią czytamy we wspomnieniach.
Pierwsze lato w Miedzyniu Wielkim przyniosło jeszcze jedno ważne, przełomowe wydarzenie!
Jeremi Przybora sam zauważył o doniosłości na jego życie owego faktu:
"...na pewno zaważył na
mojej przyszłej karierze życiowej. W wyposażeniu domu miedzyńskiego pojawił się gramofon,
a właściwie patefon, z firmy B. Rudzki (Rysia róg Marszałkowskiej). [...] Patefon zjechał do
Miedzynia wraz ze sporym zapasem płyt, przeważnie z muzyką taneczną". B. Rudzki, to pan
Bronisław Rudzki, właściciel wydawnictwa nutowego i wytwórni płytowej. Wielu z nas na pewno
pamięta tegoż syna, wspaniałego aktora Kazimierza Rudzkiego (1911-1976), a i siostrzenic Janusz
Głowacki (1938-2017) nie powinien być nam obcy. Ta dodatkowa wiedza, to skutek lektury
Jeremiego Przybory. Nie pozbawiajmy swej ciekawości możliwości szperania. Nie zamierzona
podróż odsłania nam życiorysy ludzi wyjątkowych, żeby nie rzec wybitnych.
Jakież odnajdujemy cudowne refleksje muzyczno-historyczne. Oto mamy wspaniały przykład
edukacji patriotycznej. Nie z pompatycznych akademii, napuszonych obchodów, odgórnych
nakazów. Płyta patefonowa (i w przypadku piszącego) odgrywała tu decydującą rolę.
"Przeszedłem już zresztą u zarania mojej egzystencji zaprawę piosenkową, przysuwając sobie
wcale zasobny repertuar piosenek mojej mamy" - ale i pieśni legionowe, które w PRL-u Jeremi
Przybora śpiewał te bluźnierczo antybolszewickie nuty zaprzyjaźnionym osobom. Mamy okazję
pośpiewać i my! to nie żart. Na przeszło trzech stronach strofy "Matyska", "Dobycia wąwozu pod
Somosierrą" i "Leguna w niebie". Tych cytatów tekstowych jest więcej. Zainteresowany miłośnik
życia Jeremiego Przybory nie omieszka zajrzeć do "Przymkniętego oka Opatrzności".
Mały Jeremi tonął pośród muzycznych tonów. Ratunkiem przed całkowitym uzależnieniem okazała
się propozycja siostry. Nieoczekiwanie! Bezwiednie!
"Zaproponowała mi bowiem lekturę
Trylogii
Sienkiewicza" - i zaczęło się wspólne czytanie "Ogniem i mieczem", "Potopu" i "Pana
Wołodyjowskiego". Nie trzeba było ogólnopolskiej akcji Pana Prezydenta. Głośne czytanie
poruszyło zainteresowanie ojca, który powątpiewał w percepcję intelektualną najmłodszego swego
potomka:
"Czy ty w ogóle rozumiesz coś z tego, co ona ci czyta?". Obruszyło to małego
Jeremiego. Wzruszenie dopadało obojga czytających dokładnie w tych samych miejscach, co i
piszącego teraz (choć może bez łzawych akcentów): "Tempo swojej lektury zwalniała Halina
jedynie przy takich scenach, jak na przykład śmierć Longinusa Podbipięty, a to z powodu
gwałtownego szlochu, który wstrząsał nami obojgiem, a jej paraliżował przejściowo aparat
artykulacji". Kto pamięta nasze szkolne czytanie "Trylogii" może pamięta, że piszący ten tekst
czytał o... śmierci pana Longinusa herbu Zerwikaptur. Jaki wpływ na młodego Przyborę wywarła
proza H. Sienkiewicza? Ku memu zaskoczeniu czytałem coś takiego: "Brałem ją potem raz
jeszcze w szkole jako materiał całorocznych bodaj analiz i rozbiorów rzeczowych,
gramatycznych, stylistycznych i historycznych. I to spowodowało, że więcej po nią nie
sięgnąłem, chociaż za pierwszym razem tak mnie olśniła w interpretacji mojej siostry".
Zamykam odcinek 4. Kolejny zaprowadzi nas do bydgoskiego gimnazjum im. M. Kopernika. Skoro
tyle było o Maksie (i wzmianka o Felku), to warto na koniec zacytować ojca, pana Stefana
Przyborę:
"NIE MAM DO CIEBIE PRETENSJI KOGO SOBIE WYBIERASZ NA PRZYJACIELA.
NIECH TO BĘDZIE SYN SZEWCA, FORNALA CZY PACHCIARZ. ALE JEŻELI NADAL
SIĘ BĘDZIESZ BAWIŁ I PRZYJAŹNIŁ Z SAMYMI IDIOTAMI, TO SAM W KOŃCU
ZIDIOCIEJESZ ZE SZCZĘTEM".
Co by dziś powiedzieli współcześni ojcowie? Obawiam się, że niewiele różniliby się w swoich
opiniach i ocenach. Omijamy zatem idiotów. Nie tylko dla ojców naszych zadowolenia, ale i dla
własnego rozwoju intelektualnego...
PS: Pragnę ten odcinek poświecić pamięci, zmarłego 29 IX tego roku, pana Wiesława
Michnikowskiego, który był jedną z najznakomitszych Gwiazd Kabaretu Starszych Panów.
Opracowanie: Robert Grzybowski
Bydgoski spacer z Jeremim Przyborą - odcinek 5
- edukacja
Edukacja. Szkoła. Czas mozolnego wspinania się po szczeblach wiedzy. Dla
Jeremiego Przybory
(1915-2004) kolejna okazja do wspomnień, a dla nas niezaprzeczalna okazja pójść w Jego
towarzystwie do szkoły. I to nie byle jakiej: Miejskie Gimnazjum Męskie przy ul.
Nowodworskiej 13. Bydgoski Czytelnik wykrzyknie:
II LO! Tak, to obecnie zwie się ta zasłużona
w historii miasta szkoła. Od 1923 r. patronuje jej Mikołaj Kopernik. Chcę w tym miejscu uspokoić
wszystkich, którzy pamiętają popiersi wielkiego Astronoma ze skweru przy ul. Kopernika! Jest!
Stoi na półpiętrze tego zacnego
gmachu dawnej Oberrealschule, jak określano szkołę przed 20
stycznia 1920 r.
Już o piątej nad ranem budzik w majątku
Miedzyń Wielki podrywał do czynów starszego brata
Jeremiego, Wisława. Zadaniem tegoż był... nadzór nad porannym udojem. Jeremi miał okazję spać
jeszcze godzinę, ale jak sam przyznaje (a i pewnie każdy z nas zna to z autopsji):
"...Wiesław
nastawiał budzik na szóstą, więc miałem jeszcze przed sobą godzinę snu, do następnego
dzwonka, ale rozbudzony pierwszym, już tylko podsypiałem nerwowo, czekając na ten mój".
Do dworca PKP w Fordonie zabierał się furmanką z bankami mleka. To też element wychowania.
"Ojciec, nieprzejednany pedagog demokrata, szczególnie dbał o to, żebym, jak powiadał, «nie
rżnął panicza», i nie pozwalał podwozić mnie bryczką czy powozem, nie mówiąc o
samochodzie" - znajdujemy taki oto szczegół domowego chowu. Jak bardzo ten obraz kontrastuje
z tym, jaki dziś widzimy przed naszymi szkołami: rodzic (lub dziadkowie) podwozi ucznia pod
same drzwi szkoły.
Nie wiedziałem, że ówczesne władze kolei państwowej dbały o szkolną młodzież i rezerwowano
specjalne przedziały dla tychże. Inna sprawa, że czas podróży brać szkolna przeznaczała na...
przemoc starszych nad maluchami. Jeremim Przybora Wymienia zestaw uczniowskich tortur:
szturchańce, robienie "koca" czy "syfona" z nosa delikwenta. Zachował jednak kronikarską
wstrzemięźliwości, bo nie dane nam jest poznać szczegółów owej wymyślnej fantazji, fali. Z dworca
na tramwaj, a potem pędem pod górę! Bydgoszczanie (a i absolwenci) wiedzą doskonale, że ze
śródmieścia na Nowodworską trzeba wspiąć się kilkanaście metrów nad poziom morza!
"...bieg z
przystanku do szkoły, bo rozkład pociągów był tak pomyślany, żebym albo musiał zdyszany
wpaść do klasy pi pierwszym dzwonku, albo spóźnić się wręcz na początek lekcji, co
wpisywano mi do dzienniczka jako przewinę, chociaż niewinność moja była ewidentna" -
narzekał we wspomnieniach Autor, eks-gimnazjalista.
Sędziwe mury przy Nowodworskiej muszą dźwignąć opinię, jaką pozostawił nam Jeremi Przybora
o pobycie w tym ważnym dla siebie miejscu. Nieszczęsna, uczniowska łepetyna (to określenie
zaczerpnięte z oryginału) narażona była na działanie:
"...przy tępych często i czasem złośliwych
pedagogów. Przeraźliwa nuda przeplatała się tu ze strachem przed złapaniem dwói lub pały,
wytarganiem za uszy lub oberwaniem liniałem po łapie (jeśli dobrze pamiętam, na Pomorzu
skala ocen była odwrotna: dwoje były czwórkami, a pały piątkami)". Od razu muszę stanowczo
zaprotestować: Bydgoszcz to nie Pomorze! Ubawiło mnie ostatnie stwierdzenie, że Toruń, to także
Pomorze? Kto tych ludzi uczy geografii? A przy okazji także historii. Ręce opadają.
Nie, Jeremi Przybora nie przekazuje nam kto personalnie czynił spustoszenie w jego uczniowskiej
łepetynie, od kogo to zarobił liniałem po łapie. Za to mamy obraz ucznia odrabiającego zadania
domowe:
"...odrabianie lekcji, które przeciągało się do kolacji. I tylko te krótkie chwile między
wieczornym posiłkiem i snem [...] dawały przedsmak owego nieosiągalnego szczęścia, jakim
byłoby życie bez budy, belfrów i odrabiania pańszczyzny lekcyjnej". Wielu z nas przez to
przechodziło i dopóki nie wymyślą czegoś nowego przechodzić będą kolejne pokolenia.
"No i
soboty cieszyły się, ze złudną perspektywą wolnej niedzieli w towarzystwie zaproszonego
kolegi i wysypiania się nazajutrz do woli. Złudna, bo już po niedzielnym obiedzie widmo
ponurego poniedziałku zaczynało gęstnieć w oczach". Kto lubi poniedziałek? - niech podniesie
palec. Cisza? Jaki wniosek? Chyba niewiele zmieniło się od czasów, kiedy pan Jeremi był uczniem
Miejskiego Gimnazjum Męskiego w Bydgoszczy.
Polonistę lub chociażby miłośnika zaimków powinno zainteresować, jak ojciec (pan Stefan
Przybora) edukował swą najmłodszą latorośl. Na szczęście dla młodszego Przybory wizyta seniora
rodu w Miedzyniu (z racji na rozliczne obowiązki) były rzadkością, aliści wspomina
"...jednak
ponurą zimę miedzyńską, kiedy dziwnie często dotrzymywał mi towarzystwa, i to wtedy,
kiedy stan mojej głowy bywał szczególnie godny pożałowania wskutek zmęczenia mozolnym
dniem szkolnym i znudzenie materią przyswajanej wiedzy". To dopiero perełka obyczajowa we
wspominaniu Jeremiego Przybory! Mamy nieomal mini-opowiadanie z dialogiem. Nic - tylko
wystawią ową scenkę rodzajową. Temat: zaimki! Autor wspominania jest szczery aż do
serdeczności. Oto pan Stefan nakazał synowi wymieniać owe części mowy:
"Natychmiast tez
moja połać mózgowa zamieniła się w pustynię. Nic poza jałowymi pisakami nie było tam
widać aż po horyzont; wszechogarniająca jałowa pustka, wymieciona dokładnie z
najmniejszego nawet zaimka". Nie trudno chyba sobie wyobrazić, jak dorastający Jeremi cierpiał
pod czujnym spojrzeniem rodzica. Z jakim skutkiem? Chciałbym po prostu odesłać do
"Przymkniętego oka opatrzności...", tomu 3 dzieł (niemal) wszystkich Mistrza. Tak, mimo
wymienienia kilku zaimków gniew ojcowski mógł zostać odpowiednio utrwalony linijką na
grzbiecie gimnazjalisty Przybory, ale rączość nóg i interwencja macochy (nie zawsze, to jednak
jakaś wredna i koszmarna druga zona ojca, niczym w najgorszych bajkach) uratowała go przed
rodzinnym egzekutorem (Autor nie omieszkał ojca nazwać inaczej, jak: katem!).
Bardzo ciepło mistrz Jeremi wspomina pana od przyrody (niestety nie pada nazwisko tego
pedagoga) oraz kierownika swej budy,
"świetlanej pamięci pana Łabędzińskiego"*. Okazuje się,
że tylko jego wyrozumiałości mógł Jeremi kontynuować swą gimnazjalną edukację. Jeden przykład
dotyczący "Łabędzia":
"...mocą jego dyrektorskiego autorytetu na moich rocznych cenzurkach
przy tych przedmiotach, z których winienem mieć dwóje, figurowały stopnie umożliwiające
mi przejście do następnej klasy. Zacny ten człowiek zaoszczędził mi dwóch lat szkolnego
dopustu, bo bez jego autorytarnych interwencji podleli mu belfrowie niechybnie skazaliby
mnie na powtórki z klasy zarówno pierwszej, jak i drugiej". III klasy już na Nowodworskiej
uczeń Jeremi Przybora nie zaliczał. Przeniósł się bowiem do Warszawy. Pięknie po latach oceniał
swego dyra eks-uczeń:
"Chyba też ta tak wielce mi sympatyczna i opatrznościowa postać
dyrektora Łabędzińskiego sprawił, że już wtedy kiełkować we mnie zaczęły skłonności do
przedkładania oświeconej władzy autorytarnej nad wszelkie inne".
Tak kończy się wspominanie gimnazjalnych lat i pobytu w przedwojennej Bydgoszczy mistrza
Jeremiego. Na szczęście obraz szkolny (raz jeszcze pada określenie: szkolna pańszczyzna) nie
zaćmił ogólnego wrażenia z bycia nad Brdą. Z ciepłym sentymentem wspominał Bydgoszcz:
"Jej
obraz pozostał w mojej pamięci jako miasta ładnego, zamożnego, lśniącego czystością i mimo
braku parków pełnego zadbanej zieleni w postaci skwerów, drzew ocieniających ulice i
kwietników. Ten zachowany w pamięci obraz Bydgoszczy przedwojennej sprawił, że wróciłem
do niej na trzy powojenne lata, uciekając do tej mało dotkniętej wojną oazy z księżycowej,
pustynnej Warszawy". A nam nie pozostaje nic innego, jak dalej badać życie Jeremiego Przybory.
I wrócić nad Brdę, aby dowiedzieć się dlaczego Mistrz nazwał Bydgoszcz swoim... Neapolem.
Opracowanie: Robert Grzybowski
* https://pl.wikipedia.org/wiki/Cmentarz_Nowofarny_w_Bydgoszczy [data dostępu 10.12.2020], tam forma nazwiska
Łabendziński; Stanisław Łabendziński (1880-1933), doktor chemii, związany z Bydgoszczą w latach 1920-1933, m. in.
wykładowca w Państwowej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego, kierownik Miejskiego Gimnazjum MatematycznoPrzyrodniczego, twórca bydgoskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, działacz Polskiego
Towarzystwa Przyrodniczego, autor "Ilustrowanego przewodnika po Bydgoszczy”, pochowany na Cmentarzu
Nowofarnym w Bydgoszczy.
Stronę stworzył Sebastian Albrecht pod opieką prof. Marcina Maćkiewicza. Materiały dostarczyła klasa 2aS. Rok 2020/2021